Autor: NewBroomstick
Pairing: DM/HP
Rating: NC17
Gatunek: podobno angst
Ostrzeżenia: koło kanonu nawet nie leżało; brak happy endu; wulgarne słownictwo
1.
Budzi się raptownie z ciężkiego snu, spocony i z przykurczoną szyją; skopany koc pęta mu stopy. Za oknem dopiero szarzeje, więc spał nie dłużej niż dwie godziny. Siada na łóżku, całkowicie, przeklęcie trzeźwy, i spogląda na zielony wyświetlacz budzika. 4:06. Wewnętrzny zegar bólu działa niezawodnie. Od ponad trzech tygodni budzi się codziennie kilka minut po czwartej i leży, wlepiając oczy w sufit, aż o siódmej zadzwoni budzik i będzie mógł udawać, że zaczął się nowy dzień. Czasem przekręca głowę i patrzy w ścianę, bo ból dławi go tak, że nie może oddychać, i ma wrażenie, że jeśli w końcu uda mu się wydobyć z siebie histeryczny szloch, który od ponad trzech tygodni zaciska mu krtań, po prostu go to rozerwie.
Dziś jest jakoś inaczej. O tej porze, w martwej godzinie, kiedy ustał gwar wieczoru i nie zaczął się jeszcze ruch poranny, zazwyczaj panuje zupełna cisza, ale teraz jakiś nieokreślony dźwięk przebija się przez jednostajny szum deszczu. Draco podchodzi do uchylonego okna — musiało zacinać, bo na parapecie utworzyła się mała kałuża — i nasłuchuje. Coś piszczy? Ptak? Wiedziony irracjonalnym odruchem (co go obchodzi jakiś ptak) otwiera drzwi tarasowe i rozgląda się po ciągle mrocznym, zasnutym deszczową mgiełką ogrodzie. Pusto, nawet gałązka się nie porusza. Słyszy pisk całkiem z bliska i wreszcie patrzy pod nogi.
Na tonącej w wodzie gumowej wycieraczce siedzi absurdalnie małe i paskudne stworzonko, w którym Draco po kilkunastu sekundach nie bez trudu rozpoznaje doszczętnie przemoczone kocię, i rozdziawia uniesiony pyszczek w dość cichej, ale przeraźliwej skardze. Dźwięk powtarza się rytmicznie i Draco otrząsa się z odrętwienia. Przez chwilę walczy z pokusą zamknięcia drzwi i powrotu do prawdopodobnie ciepłej jeszcze pościeli. W końcu z lekką odrazą i znacznie większą obawą — czy coś tak małego można w ogóle brać do ręki? — schyla się i ostrożnie chwyta zwierzątko. Ciałko jest zimne, mokre i nieprzyjemnie wiotkie, ale bynajmniej nie bezwładne: pazurki przednich łapek natychmiast wczepiają się w jego palec. Draco klnie i opanowuje chęć odrzucenia potworka na trawnik.
Machinalnie wchodzi do domu, zamyka drzwi, zgarnia z łazienki ręcznik, drżącymi rękami — drżą od tamtego dnia — owija zmoklaka tak, że wystaje tylko łepek. Po chwili wahania szepcze dodatkowo zaklęcie osuszające: Siccatus. Zawsze lubił łacinę. Siccus* — to słowo nawet brzmi sucho. Szpiczaste i jałowe jak on sam. Oculi sicci**. Lacus siccus***. Kociak szczęśliwie przestał wydawać te swoje natarczywe jęki, teraz tylko patrzą na niego mętne bladoniebieskie ślepka, które zresztą zaraz przymykają się, otwierają jeszcze na moment i zamykają na dobre. I co teraz? Chyba trzeba go nakarmić? Tylko czym, do cholery?
Draco włącza komputer, wpisuje w wyszukiwarkę: weterynarz, Londyn, dyżur nocny, i z westchnieniem wybiera numer.
— Pogotowie weterynaryjne, słucham — odzywa się niezbyt przyjazny kobiecy głos.
— Znalazłem kota, małego — mówi. — Nie wiem, co z nim zrobić. Co mu dać jeść.
— Jak małego? — przerywa kobieta.
— No, bardzo. Mie… Mieści się w dłoni — kontakt z tym typem niewiast, jaki niemylnie rozpoznaje po drugiej stronie, zawsze przyprawia Draco o jąkanie. Zawsze na literze m. Jak Ma… Malfoy. — M…miauczał, a teraz śpi.
— Proszę z nim przyjechać.
Trzask. No po prostu niewiarygodne.
Wściekły sprawdza adres na mapie — szczęśliwie to tylko kilkanaście przecznic — wciąga coś na grzbiet, no i jedzie. Kretyński becik z kotem na siedzeniu pasażera, z tyłu głowy zawiązek migreny.
Jest jeszcze gorzej, niż zapowiadało się przez telefon. Lekarka ma ze czterdzieści lat, krzywo ostrzyżoną blond strzechę na głowie i jest o dobre pięć cali od niego wyższa. Draco natychmiast traci resztki kontenansu. Zanim daje radę coś wykrztusić, kobieta szorstkim gestem odbiera od niego pałubę z ręcznika. Wyłuskany z zawoju kotek ma czarniawe rzadkie futerko, właściwie puszek, nadal zamknięte ślepka i leży nieruchomo, maleńka ciemna kupka na wielkim stalowym stole. Lekarka bierze między dwa palce skórę na grzbiecie i kręci głową.
— Odwodniony i wyziębiony — mówi beznamiętnie. — Najwyżej cztery tygodnie, powinien jeszcze być przy matce.
— Zdechnie? — pyta Draco bez namysłu. Jakoś zaschło mu w gardle.
— Prawdopodobnie — kobieta wzrusza ramionami i odwraca się od stołu. Zanim Draco zdąża się oburzyć i powiedzieć: „To niech pani coś zrobi”, wraca z dwiema jednorazowymi strzykawkami w ręku.
— Daję mu zastrzyk z glukozy i steryd. To go na chwilę postawi na nogi przynajmniej na tyle, żeby mógł go pan nakarmić, bo teraz jest zbyt osłabiony, żeby ssać.
Ssać? Wizja ogrzania kociaka przy kaloryferze, nafaszerowania wczorajszym kurczakiem i wystawienia za drzwi odpływa w niebyt.
— Ma… Mam go karmić butelką?
— Nie, piersią… A jak się panu zdaje?
Draco poznał w życiu wielu obcesowych uzdrowicieli, to chyba jakaś ich choroba zawodowa, ale ta mugolka bije na głowę wszystkich weredyków i cyników ze Świętego Munga.
— Dam panu teraz buteleczkę modyfikowanego mleka dla kociąt, a o dziewiątej kupi pan więcej w sklepiku w przyziemiu.
— Nie mo… może być krowie?
— A czy to jest pana zdaniem cielę?
Draco przewraca oczami.
— O dziewiątej od godziny będę w pracy.
— No cóż, to pański kot.
— To nie jest mój kot! — protestuje.
To Harry lubił zwierzęta. Przez rok męczył go o psa, głaskał wszystkie kundle na ulicy, napomykał o zaletach rozmaitych ras, rozkładał w kiblu kolorowe gazetki ze zdjęciami harcujących szczeniaków, a Draco nieodmiennie ucinał rozmowę. Żadnej sierści na ubraniach i śladów łap na sofie. I wstawania o świcie, żeby bestię wyprowadzić (niech żyją eufemizmy). Nie, nie, nie. Może w przypadku Harry’ego kłaniało się wychowanie, ale Draco nie mógł zrozumieć tej szczególnej mugolskiej potrzeby posiadania zwierzątek domowych. Psy, koty, chomiki, papugi, rybki, patyczaki – na Merlina! W czarodziejskim świecie do zwierząt podchodzi się bez sentymentów. Należy im się szacunek i dobre traktowanie, o ile są użyteczne. Nie przeszłoby mu przez myśl przywiązać się do sowy. Teraz żałuje, że nie zgodził się na cholernego psa. Zostałby mu chociaż cholerny pies. Ich pies.
— Znalazł go pan w swoim ogródku, przywiózł do weterynarza, a za chwilę zapłaci pięćdziesiąt funtów za wizytę…
Szlag.
— …więc chyba jest pański, panie…?
— Malfoy. Draco Malfoy — mówi przesadnie wyraźnie. Nagle czuje się bardzo, bardzo zmęczony.
Babsko siada przy biurku i zaczyna coś zapisywać. Kotek nadal leży na metalowym blacie i Draco łapie się na myśli, że pewnie mu zimno. Ostrożnie otacza dłońmi kruche ciałko. Malutki bok ledwo dostrzegalnie wznosi się i opada w szybkim, płytkim oddechu.
— Wypisałam panu, co trzeba robić. Jeśli kot przeżyje do wieczora, proszę przyjechać na następny zastrzyk, powiedzmy o dziewiętnastej. Na razie, szczerze mówiąc, nie ma sensu zakładać mu książeczki zdrowia.
Najwidoczniej to wszystko. Draco wykłada pięć banknotów, zgarnia, nie patrząc, kartki, które podała mu lekarka, owija kociaka z powrotem w ręcznik i zmierza do drzwi. Czuje, że musi stąd wyjść jak najprędzej. Ale Stóg Siana jeszcze z nim nie skończył.
— Panie Malfoy! — głos ma nadal suchy, ale jakby lekko rozbawiony. — Nie jest pan ciekaw… płci dziecka?
Draco prycha.
— To kotka.
Bezpieczny na korytarzu, patrzy na aluminiową tabliczkę przytwierdzoną z okrutną precyzją pośrodku drzwi w jednej czwartej ich wysokości. Lekarz weterynarii June Overwhelm****. Jakże adekwatnie.
* Siccus (łac.) — suchy.
** Oculi sicci (łac.) — suche oczy.
*** Lacus siccus (łac.) — wyschnięte jezioro.
**** Overwhelm (ang.) — obezwładniać, przytłaczać.