Z kilkudniowym opóźnieniem, ale rozdział wreszcie jest. Tłumaczony trochę na wariackich papierach, po kawałku przez trzy osoby (w kolejności tłumaczenia): Szyszkę, Kaczalkę i Lasair, i betowany przez naszą kochaną Aev. Mamy nadzieję, że nie będzie tak źle, a za wszelkie uwagi będziemy bardzo wdzięczne.
Rozdział 3I gdybym mógł cię ocalić, znaleźć rozwiązanie
Umarłbym tysiąc razy, by cię stąd wydostać.(„Warszawa 1943 (Nigdy nie zdradziłem rewolucji)”, Johnny Clegg)*
Dean Thomas ocknął się nagle po złej stronie wrogiej różdżki, która nawet nie zadrżała, i ku własnemu przerażeniu natychmiast zdał sobie sprawę, że posiada zbyt wiele cennych informacji.
Zmusił się do pozostania w bezruchu w ciągu krótkiej chwili między przebudzeniem a chęcią zareagowania. W tym samym czasie jego myśli gnały z prędkością światła. Starał się znaleźć jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji i przywołać w pamięci listę rozkazów, które każdy żołnierz Zakonu musiał znać.
Obserwuj, brzmiał pierwszy z nich, ale przez paniczny strach nie był w stanie przypomnieć sobie reszty... O kurwa. Skoncentrował się więc i obserwował, łudząc się, że reszta listy przyjdzie mu do głowy w odpowiednim momencie. Zauważył, że prosto w jego głowę mierzył jeden z młodszych żołnierzy wroga, którego nie rozpoznawał.
— Davidson! — szczeknął głośno śmierciożerca. — Znalazłem kogoś.
Usłyszał odgłos zbliżających się w jego stronę kroków. Odniósł wrażenie, że należą do kilku osób i rzeczywiście, trzy postacie wpadły do szopy z wyciągniętymi różdżkami. Powstrzymał odruch, by skoczyć i uciec, bo wtedy zabiliby go na pewno.
— No to go rozbrój.
Czyjeś ręce chwyciły go gwałtownie, jedna para postawiła na nogi, druga przeszukała jego szaty. Szybko znaleźli różdżkę i przekazali ją śmierciożercy, którego Dean wziął za najstarszego w grupie zbyt młodych mężczyzn. A więc dowódca. Davidson? Pełen napięcia czekał już na to, że jego różdżka zostanie złamana i był zaskoczony, kiedy śmierciożerca bez słowa schował ją do kieszeni. Co mogli z nimi robić? Sprzymierzeńcy zawsze pozbywali się różdżek przeciwnika tak szybko, jak to możliwe, by zapobiec ich odbiciu.
Skupienie się na obserwacji pomogło mu nieco ochłonąć z początkowej paniki i przypomniał sobie drugi rozkaz na wypadek dostania się w ręce wroga —
ostrzeż współtowarzyszy. W ciągu kilku minionych minut nie miał szansy tego zrobić. Pomyślał, jakie to szczęście, że rozdzielili się parę godzin wcześniej, po czym zastanowił się, kto jeszcze został i gdzie się teraz znajdował. Creevey — na patrolu w pobliżu. Jeśli miał szczęście, usłyszał wcześniejszy krzyk i odgłos kroków, przestraszył się i pewnie zdążył już uciec. Czyli zostali Diehl i Longbottom w opuszczonej siodlarni niedaleko. Seamus był na zwiadach gdzieś w pobliskim mieście, przypuszczalnie bezpieczny.
— Jak się nazywasz?
Zanim w ogóle spróbował zareagować, za pytaniem przyszedł cios. Deanowi udało się odwrócić i nieco schylić tuż przed uderzeniem, więc pięść wylądowała z pełną mocą na jego ramieniu zamiast na splocie słonecznym. Wdzięczny za nieświadomy błąd napastnika, odpowiedział najgłośniejszym wrzaskiem, na jaki mógł się zdobyć. Proszę — Diehl miała lekki sen, z pewnością to usłyszała. Ostrzeżenie przekazane.
Jak się spodziewał, za okrzyk musiał zapłacić. Zamknął oczy, kiedy pięści zaczęły uderzać go raz za razem. Bawili się nim. Cała czwórka po kolei brała udział w tej sadystycznej parodii tańca. Zmusił się, by nie bronić się rękoma — boże, tylko nie jego ręce! Uderzenia wreszcie powaliły go na ziemię, gdzie buty o spiczastych czubkach poznaczyły jego tors brzydkimi tatuażami. Wiedział jednak, że jeżeli nie są nadzwyczaj tępi — tej pewności nie mógł mieć — zadbają o to, żeby pozostał przytomny i mniej więcej w jednym kawałku. Teraz po prostu dawali ujście adrenalinie nagromadzonej w trakcie tropienia go i schwytania. Rozumiał ich. Może było to złe i brutalne — miał jedynie nadzieję, że nie potrwa długo — ale prawdziwy horror miał dopiero nastąpić. Niezmiernie go to martwiło.
Spodziewał się Veritaserum. Obie strony polegały na nim w znacznym stopniu przy przesłuchiwaniu więźniów. W związku ze stałym zagrożeniem nikomu w Zakonie nie pozwolono posiadać informacji dłużej, niż wymagała tego jego misja. Po jej ukończeniu używano zaklęć czyszczących pamięć, by usunąć jakiekolwiek cenne szczegóły. Będąc na pierwszej linii — przynajmniej w miejscu uważanym za pierwszą linię w bitwie, której uczestnicy mogli swobodnie aportować się i deportować — Dean starał się zachować rozsądną równowagę między wiedzą zdobytą i zapomnianą. Zawsze przezornie utrzymywał stały kontakt z ekspertem od zaklęć pamięci — w przypadku ich jednostki rolę tę pełniła Hermiona. Aż do teraz, kiedy naprawdę miało to znaczenie. Wiedział, gdzie znajdował się Harry Potter. A trzecią rzeczą na liście, po obserwowaniu i ostrzeżeniu, była ochrona tej informacji za wszelką cenę. Do targającego jego ciałem bólu wywołanego pobiciem, dołączył ból emocjonalny związany z pogodzeniem się z tym, co miał zaraz zrobić. Jego pierwsza linia obrony będzie zarazem ostatnią. Musi zachęcić tych czterech oprychów, by go zabili. Jeżeli szczęście pozwoli, uda mu się szybko rozwścieczyć jednego z nich tak, żeby użył jeszcze szybszej Avady Kedavry. W przeciwnym wypadku prawdopodobnie czeka go długa i bolesna agonia, skatowanie na śmierć. Opcja bardziej ryzykowna, bo jeśli nawet znajdzie się na skraju śmierci, mogą podleczyć go wystarczająco, by wyciągnąć z niego prawdę. Cóż, wiedział przynajmniej, jak szybko wkurzyć większość facetów. Wziął nierówny wdech, spojrzał Davidsonowi w oczy i tak wyraźnie jak tylko mógł, mimo wrażenia, że jego szczęka jest złamana, powiedział:
— Nie pozwól, żeby twoi kumple zobaczyli, że ci przeze mnie stanął. Nie będą chcieli obok ciebie spać.
W ten sposób zarobił sobie, jak mu się wydawało, uszkodzenie nerki, ale nie dzięki Davidsonowi. Kuląc się z bólu, odwrócił się do tego, którego uznał za najbardziej agresywnego ze śmierciożerców. Zwracając się do niego dodał, krzywiąc się:
— Ale może pozwoli ci przelecieć moją rozepchaną dziurę.
No dalej, dalej... wiesz, że chcesz mnie teraz zabić.
Jednak to nie nastąpiło. Ostatnią rzeczą, jaką słyszał, zanim ogarnęła go błoga nieświadomość, był rozkaz wysyczany przez Davidsona, by reszta trzymała się z daleka, po czym rzucono szybką Drętwotę. Kiedy odzyskał przytomność i otworzył powoli zamglone oczy, nie znajdował się już w szopie. Leżał unieruchomiony na twardej podłodze w celi bez okien. Z tego, co czuł, wynikało, że nie zawracali sobie głowy żadnym uzdrawianiem, chociaż był pewien, że zanim go tu zostawili, sprawdzili, że nie ma żadnych obrażeń zagrażających życiu.
Obserwuj.
Ostrzeż.
Chroń informacje.Ktoś zauważył, że się obudził, bo od drzwi doszedł go przeraźliwy hałas. Dwóch mężczyzn, nie jego wcześniejszych napastników, znalazło się w ograniczonym polu widzenia Deana. Cholera jasna — jednym z nich był jego dawny szkolny kolega, Gregory Goyle! Zastanawiał się, gdzie podziewa się niegdysiejszy bliźniak Goyle’a — Vincent Crabbe, ale potem przypomniał sobie, że został przeniesiony do Durmstrangu, zanim rozpoczęła się wojna. Mądry facet. Mądrzejszy niż Goyle — co o niczym nie świadczy. Skoro ci dwaj goryle zostali wysłani, żeby go przesłuchać, nie mogli znajdować się blisko kwatery śmierciożerców. Dean miał inne plany, chociaż w zamroczeniu jego umysł oczywiście nie pracował sprawnie.
— Gregory Goyle — wymamrotał. Cóż, mylił się co do uzdrowienia. Ktoś najwyraźniej nastawił mu szczękę. Po to, żeby szybciej sypał, jak wywnioskował. Gdyby nie fakt, że był pewnie jedynym czarnym mężczyzną, którego Goyle kiedykolwiek spotkał, wątpił, że śmierciożerca rozpoznałby go po tych wszystkich obrażeniach, które poniósł.
— Cholera. Dean Thomas. — Dean czekał na jakąkolwiek wskazówkę co do wagi tej identyfikacji.
— Taa. Goyle. Kopę lat! — Żadnej reakcji. — Tak w ogóle, gdzie jestem?
Wreszcie sprowokował Goyle’a do odpowiedzi.
— Ja tu zadaję pytania. — Ale Goyle najwyraźniej nie śpieszył się, bo następne słowa skierował do swojego towarzysza. — Ten dupek był ze mną w Hogwarcie. Pieprzony Gryfon, uwierzysz? — Obaj się zaśmiali. — Przeklęty dom przyjmował wszystkich. Nie to co Slytherin.
Dean mógłby z tym dyskutować, biorąc pod uwagę przykład stojący przed nim. Drugi z mężczyzn odezwał się po raz pierwszy:
— Więc będzie próbował zgrywać odważnego?
— Tak — odpowiedział Goyle. — Nic mu to nie pomoże. Nie, kiedy damy mu Veritaserum.
Dean dostrzegł możliwość, na którą miał nadzieję, o którą się modlił.
— Za późno, Goyle. Już mi je podali. Twoi przyjaciele, którzy mnie schwytali, byli zbyt niecierpliwi.
Wszystko zależało od tego kłamstwa. Dean liczył na zmorę każdej grupy — gównianą komunikację. Czy jego porywacze mieli czas, żeby złożyć raport? Czy Goyle albo jego partner w ogóle go usłyszeli? Uwierzą mu bez sprawdzania? Czy Goyle wbił sobie do tego ptasiego móżdżka, że zbyt duża ilość Veritaserum mogła zaszkodzić więźniowi i sprawić, że będzie bezużyteczny?
Długa cisza była niemal nie do zniesienia. Wreszcie partner Goyle’a ożywił się.
— Więc co im powiedziałeś?
Cholera. Żadnego przyzwoitego pytania na początek. Mimo że skutki pobicia dawały się we znaki jego procesowi myślowemu, wciąż był od nich lepszy. Najwyraźniej ten śmierciożerca dorównywał głupotą Goyle’owi, co jak przypuszczał, było błogosławieństwem. Musiał jednak wysilić się na odpowiedź, która brzmiałaby prawdziwie.
— Wszystko — odparł z cichym warknięciem. — A jak myślisz? Nie żebym mógł tego uniknąć.
Dwóch przesłuchujących, jeśli mogli być zaszczyceni tym mianem, uśmiechnęło się do siebie.
— To łatwe, Bryce — powiedział Goyle do swojego partnera i odwrócił się do Deana. — Z kim byłeś?
Proste.
— Z Colinem Creeveyem, Neville’em Longbottomem i Susan Diehl. — Do tego czasu wszyscy już uciekli.
Usłyszał wyraźny dźwięk pióra piszącego po papierze i uznał, że samopiszące pióro musi znajdować się gdzieś w pobliżu. Nawet nie szukał go wzrokiem.
— Co tam robiłeś?
— Spałem. — Boże, czy ci dwaj kiedykolwiek kogoś przesłuchiwali? Nawet Bryce wyglądał na poirytowanego tym żałosnym pytaniem.
— Dlaczego tam byłeś, dupku?
Lepiej.
— Mieliśmy informacje o aktywności śmierciożerców na obszarze poza miastem.
— Tutaj, w Wenthworth? — Dean zanotował fakt, że nie przenieśli go daleko od miasteczka, w którym został schwytany. W którym Seamus był na zwiadach, prawdopodobnie wciąż nieświadomy, że coś poszło nie tak.
— Czego szukaliście? — zapytał Bryce.
— Waszej jednostki. Ale oni znaleźli mnie pierwsi.
— Może wiedzieliśmy, że tam jesteście — przechwalał się Goyle. Dean szczerze w to wątpił. W przeciwnym wypadku reszta grupy odpoczywałaby tutaj razem z nim, zażywając gościnności śmierciożerców. Nagle ogarnął go strach, że rzeczywiście zostali złapani i pozamykani w osobnych celach. Następne pytanie Bryce’a szybko rozwiało te obawy.
— Gdzie podziali się twoi kumple?
— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. Daleko, jak podejrzewał. Punkt czwarty na wypadek, gdyby wpadł w ręce wroga brzmiał:
Nie oczekuj ratunku.
Wyglądało na to, że skończyły im się pytania.
— Czego jeszcze powinniśmy się dowiedzieć?
Bryce zastanowił się chwilę — nie zrób sobie krzywdy, pomyślał sarkastycznie Dean — i odpowiedział:
— Nie wiem. Nieważne, nie? Zrobią to ponownie, kiedy minie działanie tej dawki. Dadzą mu więcej i znowu go przepytają.
Deanowi przewróciło się w żołądku na te słowa. Nie ma mowy, żeby to oszustwo udało mu się przy innych, przypuszczalnie mądrzejszych przesłuchujących. Chyba że odwróci ich uwagę. Za wszelką cenę.
Goyle wyglądał na znudzonego.
— Głupi Gryfon. Ta cała odwaga nie zaprowadziła cię daleko.
Bryce spojrzał na niego z uwagą.
— Potter nie jest Gryfonem?
— Taa, byli współlokatorami. — Oczywiste pytanie wpadło im do głowy w tej samej chwili. — Więc wiesz, gdzie jest Potter?
Dean prawie westchnął z ulgą.
— Nie — skłamał. Walczył z nagłą i przytłaczającą falą zawrotów głowy i zmęczenia.
Prawdopodobnie mam wstrząs mózgu, pomyślał słabo.
— A inni? Czy ktoś jeszcze jest w pobliżu?
Nie odezwał się, sprawiając wrażenie, jakby starał się nie udzielić odpowiedzi, po czym wymamrotał:
— Tak.
Za wszelką cenę.
— Kto?
— Seamus Finnigan.
— Gdzie jest?
Za wszelką cenę.
Złamało go cierpienie, które poczuł w chwili, gdy celowo zdradził miejsce pobytu swojego najlepszego przyjaciela.
*
Obudził go dźwięk drzwi, otwieranych przez strażników, którzy wprowadzili unieruchomionego Seamusa Finnigana. Brutalnie pchnęli go na ziemię, rzucając przy tym niedbale „Finite Incantatem” i uwalniając tym również Deana z niewidzialnych więzów.
— Dean, boże. Dobrze cię widzieć. Cóż, oczywiście nie tutaj. Cholera, co oni ci zrobili? Wyglądasz kurewsko okropnie.
Deanowi udało się powstrzymać łzy.
— Hej, Seamus.
Przyjaciel spostrzegł jego wzburzenie i zaczął go pocieszać, co jeszcze pogorszyło sprawę.
— Nie mów. Chyba wiem, o co chodzi. Veritaserum.
Dean mógł jedynie patrzeć bezradnie na Seamusa. Boże, jego prowizoryczny plan wydawał się racjonalny parę godzin temu. Wszystko zależało od tego, czy uda mu się uniknąć Veritaserum, bo jeżeli się nie uda, zostanie zmuszony do ujawnienia informacji o Potterze i strategii Zakonu. Jedynym sposobem na odciągnięcie uwagi od siebie, na jaki udało mu się w panice wpaść, było wydanie Seamusa. Jego przyjaciel nie wiedział nic, czego nie powinien, nie poznał ostatecznych planów. Można go bezpiecznie poświęcić. Jeżeli tylko śmierciożercy połkną ten haczyk, może, może zapomną o nim i przesłuchają Seamusa. A potem ich zabiją, ale Zakon pozostanie bezpieczny. Rzeczywistość wyglądała jednak tak, że Seamus siedział tu, rozmawiał z nim i żartował w ten swój niepowtarzalny sposób, nie mając pojęcia, że to zdrada Deana go tu sprowadziła. Dean podjął już ostateczną decyzję, że nie umrze, pozwalając Seamusowi myśleć, że jest niewinny. Musi się przyznać, Seamus powinien go znienawidzić za to, co zrobił, bo on sam siebie już zdążył to zrobić. Nie zdradził Zakonu. Zamiast tego zdradził najlepszego przyjaciela. I tam, w głębi serca, gdzie skrywał rzeczy, które naprawdę się liczyły, nie potrafił przyznać, że nie potrzebował tutaj Seamusa. Jakaś jego część tęskniła za nim, głęboko pragnęła ostatniego pocieszenia ze strony osoby, która przez te wszystkie lata tak wiele dla niego znaczyła. Nie chciał umierać sam. Podczołgał się do Seamusa, ignorując ból i łzy, uniósł się na rękach i ułożył w jego ramionach. Objęli się, złączeni strachem i desperacją. Wreszcie Dean odsunął się tak, że jego usta znajdowały się na wystarczającej wysokości, by w ukryciu przed nasłuchującymi wrogami wypowiedzieć te jadowite słowa — by wlać w uszy Seamusa trującą prawdę o swojej zdradzie.
Seamus, zszokowany, nie odzywał się, a z jego oczu popłynęły łzy. Dean jedynie patrzył na niego z rozpaczą, akceptując każde słowa potępienia, które mogłyby paść z ust Seamusa, bo zasługiwał na to wszystko i na o wiele więcej. Wciąż szeptał „tak bardzo mi przykro”, ale Seamus zdawał się go nie słyszeć. Potem siedzieli w ciszy przez wiele godzin. Głośny odgłos kroków zbudził ich z tego otępienia. Goyle i Bryce wrócili i wrzaskiem nakazali im wstawać. Seamus wyprostował się i powoli podniósł. Dean przez swoje liczne obrażenia nie był w stanie, więc Bryce brutalnie postawił go na nogi. Dean próbował zignorować ból i nie stracić przytomności. Rzucili na nich kolejne zaklęcie wiążące. Został przyparty do muru, jak gdyby przyklejony, chociaż mógł poruszać rękami i nogami. Podobnie jak Seamus obok niego.
— Twoja kolej, Finnigan — powiedział Goyle złowieszczo. Miał w ręku przezroczystą butelkę. Podszedł szybko, siłą przekręcił szczękę Seamusa i podał mu Veritaserum. Samopiszące pióro też powróciło. Dean został zignorowany. Zadali Seamusowi te same pytania, co jemu — kto, gdzie, dlaczego — ale podejrzenia Deana się sprawdziły, jego przyjaciel nie wiedział nic pożytecznego.
— Ci dwaj są całkiem bezwartościowi — przyznał wreszcie Goyle, a Bryce się z nim zgodził. — Nie będą wielką stratą dla Zakonu. Nie wydaje się, żeby robili coś ważnego.
— Dean niemal czuł zapach zbliżającej się śmierci. Zrobił, co musiał. Informacje były bezpieczne. Za ogromną cenę.
— Dean. — Ledwie szept, najcichszy, ale jego serce drgnęło na ten dźwięk.
Odwrócił obolałą głowę tak, by widzieć Seamusa, którego twarz była skierowana ku niemu na tyle, na ile pozwalało zaklęcie wiążące. Powoli, bardzo powoli Seamus uniósł rękę i wyciągnął ją do niego. Dean w odpowiedzi podniósł swoją i ich dłonie zetknęły się delikatnie, po czym ścisnęły mocno, prawie boleśnie. Było to jak interludium do upragnionej ulgi.
— Wybaczam — powiedział wreszcie Seamus, krztusząc się. — Wybaczam ci.
Dean, pełen niedowierzania, zamknął oczy, ale chciał widzieć, widzieć tę twarz, zanurzyć się w tym odkupieniu jeszcze jeden raz, a jeśli miała to być ostatnia rzecz, jaką zobaczy na tym świecie, niczego więcej nie potrzebował. Nie potrzebował. Seamus uśmiechnął się do niego.
— Numer trzy.
Chroń informacje. Dean rozluźnił się, wdzięczny, skąpany w przebaczeniu. Seamus rozumiał.
— Numer cztery — powiedział.
Nie oczekuj ratunku.Nie było numeru piątego, ale jeśli miałby dodać go w tej chwili, brzmiałby:
Nie rób sobie nadziei. Bo właśnie teraz, po ich pojednaniu, drzwi otworzyły się z hukiem i do celi weszło dwóch mężczyzn, których od razu rozpoznał. Natychmiast zdał sobie sprawę, z mrożącą i śmiertelną pewnością, że jego desperacka gierka się skończyła i miał naprawdę przesrane. A Seamus został poświęcony na próżno.
Przed nimi stał Draco Malfoy, do którego dołączył zaraz, z całą swoją nauczycielską godnością, Severus Snape. Nawet Goyle i Bryce byli zaniepokojeni. Malfoy podszedł do zwoju pergaminu i pióra. Przeczytał zapiski, powstrzymując się od zgryźliwych uwag, chociaż Dean widział, jaką trudność sprawia mu ta powściągliwość. Bez słowa rzucił zwój Snape’owi, a ten przejrzał go szybko.
Snape podszedł do Deana i uwaga wszystkich skupiła się na tym imponującym człowieku. Nadal nikt się nie odezwał. Dean wytrzymał pewny wzrok Snape'a, czekając na jakieś słowo, pytanie, uderzenie. Nie otrzymał nic poza przenikliwym spojrzeniem. Wszystkie niewypowiedziane sekrety Deana wyszły na powierzchnię jeden po drugim: kłamstwo o przyjęciu Veritaserum, miejsce pobytu Harry'ego Pottera, wszystko, co wiedział o planach Zakonu w związku z ostateczną bitwą. Mijały długie, niespokojne minuty, a Snape wciąż nie zabrał głosu. Nagle odwrócił się i podszedł do drzwi.
— Draco — warknął.
Malfoy ruszył za nim bez słowa. Zanim wyszli, Snape rzucił Goyle’owi i Bryce’owi rozkaz:
— Czekajcie.
Dwaj wyżsi rangą śmierciożercy zniknęli za drzwiami. Dean nie potrafił zrozumieć, co się przed chwilą wydarzyło. Goyle i Bryce również, sądząc po ich reakcji.
— Na co? — pożalił się Goyle.
Bryce wymamrotał:
— Wydaje mi się, że mamy czekać, aż ktoś wróci.
Dean był podobnego zdania. I wcale go to nie cieszyło. Wszyscy uspokoili się i czekali. Dean wymienił nerwowe spojrzenie z Seamusem.
Wreszcie drzwi się otworzyły, ale tym razem wszedł jedynie Malfoy. Jeżeli Dean myślał, że ostatnia scena była najdziwniejszym doświadczeniem w jego życiu, miał się szybko przekonać, jak bardzo się myli. Malfoy porzucił pozory spokoju gdzieś pomiędzy wyjściem i powrotem, i Dean wyczuł emanujące z niego napięcie. Kiedy Malfoy się odezwał, jego głos był prawie zachrypnięty ze zdenerwowania:
— Dean Thomas.
Ku całkowitemu zaskoczeniu Deana Malfoy podszedł do niego, nachylił się, chwycił jego twarz w swoje smukłe, blade dłonie i pocałował go głęboko. Dean nie mógł zrozumieć zachowania Malfoya. Zszokowany zdał sobie sprawę, że jego usta reagują odruchowo, ale pomyślał tylko:
Judasz zdradzający swojego przyjaciela pocałunkiem.
— Przykro mi, że tu się tu znalazłeś, Dean. Nawet to, kim dla siebie byliśmy, wszystko, co razem przeszliśmy, cię nie ocali. Jesteś po złej stronie.
O czym on, u diabła, mówi?
— Chociaż cię kochałem, a ty twierdziłeś, że kochasz mnie, to już się nie liczy. Ty i twój gryfoński przyjaciel umrzecie.
Starał się nie szukać pomocy u Seamusa. Cokolwiek się tu działo, musiał się skupić, bo jak na razie nie widział w tym żadnego sensu. Czy Malfoy miał nie po kolei w głowie?
Skrzypienie pióra było jedynym dźwiękiem w celi.
— Sprawy mogły wyglądać inaczej — kontynuował Malfoy. Nachylił się po następny pocałunek, a Dean mógł mu jedynie na to pozwolić. — Wiesz, że nadal cię kocham.
Usłyszał, jak Bryce mamrocze z pogardą w głosie:
— Cholera, Malfoy, znajdźcie sobie pokój.
Malfoy zignorował to szyderstwo, nie przerywając pieszczot i pocałunków. Dean z zaskoczeniem stwierdził, że jego ciało zaczyna reagować na te osobliwe zabiegi. Malfoy spojrzał na niego ostro, ale w jego głosie brzmiała fałszywa delikatność:
— Zawsze będę cię kochał.
Jego dezorientacja pogłębiła się tak bardzo, że poczuł się, jakby trafił do innej rzeczywistości. Spojrzał ukradkiem na Seamusa, ale wyraz jego twarzy pokazał mu, że przyjaciel był tak samo zdumiony tą dziwną sceną. Malfoy łasił się do niego w niepokojącej pantomimie obsesji, ale Dean wyczuł w nim ogromną złość i coś na kształt desperacji. Palec Malfoya na jego ustach powstrzymał go od próby uzyskania odpowiedzi.
— Nie mów nic. Nic, co powiesz ci teraz nie pomoże.
Czy jego oszołomiony mózg wyczuwał w tym jakąś ukrytą wiadomość?
Malfoy pocałował go po raz ostatni, po czym wycofał się powoli i wyciągnął różdżkę.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro z tego powodu. Żegnaj.
Dean nie mógł na to patrzeć. Zamknął oczy i czekał na słowa klątwy uśmiercającej w nadziei, że trafi go jako pierwszego i nie będzie musiał słyszeć, jak umiera Seamus. Zastanawiał się, czy przez zamknięte powieki zobaczy zielone światło i czy poczuje ból.
—
Drętwota.
Otworzył oczy wystarczająco szybko, by zobaczyć, jak oszołomieni Goyle i Bryce padają na podłogę.
—
Finite Incantatem.
Zaklęcie wiążące przestało działać i obaj z Seamusem upadli do przodu. Wskutek obrażeń nie był w stanie zareagować wystarczająco szybko, ale Malfoy złapał go, zanim uderzył o ziemię.
— Skarbie. — Czułe słowo wypowiedziane zostało zimnym tonem. — Nie mogłem cię zabić. Ale nie mamy czasu, musimy się stąd wydostać. Nie możemy się aportować, będziemy musieli użyć sieci Fiuu. — Malfoy ostrym głosem przekazywał im polecenia tak, jakby przed chwilą nie zadeklarował niegasnącej namiętności do swojego więźnia. Tak jakby właśnie nie oszołomił swoich dwóch towarzyszy. Jakby cokolwiek z tego miało sens.
— Możesz iść? Nie? Finnigan, trzymaj go. Jesteś zbyt świadomy na Mobilicorpus, a nie chcę cię pozbawiać przytomności, kochanie. Co powiesz na delikatnie zaklęcie lewitujące?
Wymamrotał słowa, których Dean nigdy wcześniej nie słyszał. Poczuł, że staje się lżejszy w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób i Seamus mógł bez trudu poradzić sobie z jego ciężarem.
— W porządku, pora na najtrudniejszą część. Musimy dotrzeć do kominka w pokoju na końcu korytarza, będę szedł za wami z różdżką wycelowaną w wasze plecy. Róbcie dokładnie to, co wam powiem i niczego nie spieprzcie, a może uda nam się ujść z życiem. Jeżeli nie, cóż... chyba mamy już za sobą pożegnalny pocałunek? — W uśmiechu Malfoya nie było radości, a typowy dla niego cyniczny ton powrócił. — Gotowi?
*
Przyparty do muru
Ofiara ironii losu.(„Deacon Blues”, Steely Dan)**
W końcu wygramolili się z kominka i znaleźli w nieznanym pokoju w najwyraźniej pustym domu. Dean nie był w stanie określić bliżej ich położenia. Seamus w końcu odzyskał głos.
— Draco Malfoy? Szpieg Zakonu?
Wreszcie, razem z tym znajomym, szyderczym uśmieszkiem Malfoya, jego uszczypliwym tonem, który pamiętał ze szkoły, świat odzyskał swój porządek.
— Dziesięć pieprzonych punktów dla Gryffindoru. Znakomicie, Finnigan. Nie śpisz po nocach, żeby wymyślać te zdumiewające rewelacje?
Dean wyczuł, że pod tymi pozorami chłodu Malfoy wciąż był zły. Wściekły. Seamus, jak można się było spodziewać, zareagował na to szyderstwo.
— Niech cię szlag, Malfoy. Po prostu odpowiedz na pytanie. Co się dzieje?
Malfoy doskoczył do Seamusa i Dean pomyślał, że rzucą się na siebie z pięściami.
— To się dzieje, że właśnie uratowałem wasze żałosne tyłki przed śmierciożercami. Myślałem, że to akurat jest oczywiste, nawet dla was.
Dean wtrącił się szybko, zanim sytuacja jeszcze bardziej wymknęła się spod kontroli.
— Przepraszam, Malfoy. Musisz nam wybaczyć. Mieliśmy zły dzień. — Wyciągnął ręce w niemym geście pojednania. — Ale dzięki.
Malfoy wciąż się wściekał, ale milczał.
— Więc moje pytanie brzmi: dlaczego? Dlaczego nas uratowałeś?
— Bo wiedziałeś za dużo. Właśnie dlatego. — Malfoy niemal dyszał ze wzburzenia. — Bo z jakiegoś durnego powodu zostałeś schwytany, wiedząc cholernie za dużo, zdajesz sobie z tego sprawę, Thomas?! — krzyczał. — Wiesz to, cholera, nie?
Dean mógł się z nim tylko zgodzić.
— Tak.
Malfoy zaczął tyradę i nie miał zamiaru przestać.
— A ty wiedziałeś, Finnigan? Musiał cię przez to sprzedać. Był gotowy posłać cię na śmierć, żeby zatuszować własną głupotę. Taki z niego przyjaciel.
Dean nie był w stanie w tej chwili spojrzeć na Seamusa. Wiedział, że przyjaciel to wszystko rozumiał i mu wybaczył. Nie mógł zmierzyć się z tym ponownie, ale nie miał wyboru. Jednak Seamus odezwał się pierwszy.
— Zdaję sobie z tego sprawę, Malfoy. Już mi powiedział, jasne? Musiał być w to wszystko wtajemniczony i został złapany, zanim wyczyszczono mu pamięć. Stało się. W każdym razie to nie twoja sprawa, nie?
— Chciałbym, żeby to nie była moja sprawa. Kurwa — wysyczał Ślizgon.
Jednak coś wciąż martwiło Deana.
— Skąd wiesz, jakie informacje posiadam, Malfoy?
Coś w jego pytaniu sprawiło, że Malfoy opadł ciężko na stojący niedaleko fotel. Odrzucił głowę do tyłu jakby z wyczerpania i przejechał niedbale dłonią po włosach.
— Od Snape'a. Jest legilimentą. Przeczytał twoje myśli. Kiedy zdał sobie sprawę, co wiesz, wymyślił plan, żeby cię stamtąd wydostać. Nie mogli przesłuchać cię kolejny raz pod Veritaserum. Stawka była zbyt wysoka.
Za wszelką cenę, pomyślał Dean.
Draco nie skończył:
— Ale nie odkryliśmy, w jaki sposób udało ci się utrzymać te informacje w sekrecie, kiedy wcześniej podali ci Veritaserum.
Dean uśmiechnął się po raz pierwszy od bardzo dawna.
— Nie podali mi go. Skłamałem Bryce’owi, że już to zrobiono i dał się nabrać.
Zaskoczyło to zarówno Malfoya, jak i Seamusa.
— Cholernie mądre — powiedział Seamus, a Malfoy dodał:
— Bryce jest bezmózgim kretynem, ale przynajmniej wyniknęła z tego jedna dobra rzecz. Nie będę musiał dłużej znosić jego głupoty. — Dean zauważył, że Malfoy nie wspomniał Goyle’a. Przypuszczał, że przez wierność dla starego przyjaciela. Potrafił zrozumieć ten rodzaj lojalności, chociaż najwyraźniej sam go nie praktykował.
— Dlaczego nie? — palnął Seamus.
To ponownie rozzłościło Malfoya.
— Dlaczego nie? Jak myślisz, dupku? — Spojrzał na Seamusa z taką wściekłością, jak gdyby nie pragnął niczego bardziej niż rzucić na niego Cruciatusa. — Myślisz, że mogę wrócić tanecznym krokiem do śmierciożerców po tym, co właśnie wywinąłem? Że mogę popędzić tam z powrotem ze słowami „przepraszam, nie wiem, co mnie napadło”? — Machnął rękę z odrazą. — A myślałem, że to Bryce jest głupi.
To wyjaśniało gniew Malfoya. Skompromitował się w oczach śmierciożerców — na dobre — żeby ich uratować. Wszystko zaczęło mieć sens. Dean miał jeszcze jedno pytanie:
— A to całowanie i... hmm...
— Ach, podnieciło cię, nie? — Twarz Malfoya wykrzywiła się w parodii uśmiechu. — Z przykrością cię rozczaruję, Thomas. To tylko gra — zaśmiał się ponuro. — W każdym razie Finniganowi najwyraźniej ulżyło.
— Ale co...?
— Przykrywka dla Snape'a, oczywiście. Bez sensu poświęcać nas obu. Wygląda na to, że jego protegowany Malfoy żywił sekretne uczucie do jednego z więźniów i pomógł mu uciec. Wszystko zanotowane przez samopiszące pióro w obecności dwóch lojalnych popleczników, oczywiście. Snape nie poniesie odpowiedzialności. — Malfoy z błyskiem w oku zmierzył go wzrokiem. — Miałeś szansę pięćdziesiąt na pięćdziesiąt na fizyczną rozkosz, Finnigan. Ale uznałem, że Thomas nie zacznie wrzeszczeć tak, że usłyszą go w całym budynku. Co do ciebie nie byłem taki pewien.
Seamus z dużo większym szacunkiem niż wcześniej zapytał cicho:
— Jak długo byłeś szpiegiem?
Malfoy westchnął.
— Od piątego roku, czyli już trzy lata. Wszystko na marne. — Uniósł brew i spojrzał najpierw na Seamusa, a potem na Deana. — Zaskoczeni? Niepotrzebnie. Uczyłem się oszukiwania od najlepszych.
— Od Snape’a.
— Od Snape’a — zgodził się Malfoy. — Chociaż to ojciec zapoczątkował te lekcje. Można powiedzieć, że mam to we krwi.
Nagle Deana ogarnęło zmęczenie i z sykiem wyprostował plecy.
— A co teraz? — szepnął.
— Teraz wyślę was w drogę. Szczęściarze.
— Jakaś szansa na zaklęcie uzdrawiające wcześniej? — udało mu się zapytać. — Nie mamy różdżek.
— Och, byłbym zapomniał. Wybaczcie, byłem trochę zajęty — powiedział Malfoy. Wyciągnął różdżki i rzucił je szybko eleganckim ruchem. — Miło ze strony nocnego patrolu, że ich nie zniszczyli, nie?
— Niespodzianka — zgodził się Dean. — Jedna z wielu.
Malfoy, spokojniejszy niż na początku ich spotkania, spędził kilka minut na leczeniu jego najgorszych obrażeń.
— To ci powinno wystarczyć w drodze na miejsce.
— A gdzie idziemy? — zapytał Seamus.
Malfoy obrzucił go sardonicznym spojrzeniem.
— A gdzie chcielibyście iść? Jakiś uroczy wakacyjny zakątek? Może Paryż? Tahiti? — Wstał. — Czy może powrót do codziennej harówki?
Dean podjął decyzję.
— Grimmauld Place.
— Oczywiście. Zawsze popularne wśród naszych wczasowiczów o tej porze roku.
— Idziesz z nami?
— Nie wydaje mi się. Nie jestem pewien, gdzie się udam. Prawdę mówiąc, nie obudziłem się dzisiaj rano, spodziewając się, że zostanę zdemaskowany przed obiadem. To by było na tyle, jeśli chodzi o długi okres mojej ważności. Tahiti brzmi coraz lepiej.
Dean podjął szybką decyzję i wyciągnął rękę. Malfoy przyjął ją z wyraźnym zaskoczeniem.
— Dzięki za wszystko. Przykro mi, że tak wyszło. Mamy u ciebie niezły dług, wiesz.
Malfoy pokiwał lekko głową.
— Szkoda, że będziecie o tym pamiętać tylko przez... och, jakieś dziesięć sekund. — Na te słowa Dean odwrócił się nerwowo. — No wiesz, Thomas, nie myślisz chyba, że mam zamiar pozwolić wam zachować to wspomnienie? Po tym, co się wydarzyło?
Dean pokiwał głową z rezygnacją.
— Nie.
Malfoy się skrzywił.
— No dobra. — Skierował różdżkę na Seamusa. —
Obliviate. — Wrzucił do kominka garść proszku Fiuu i dodał: — Grimmauld Place dwanaście. — I Seamus zniknął. Oczy Deana zamigotały w świetle kominka, gdy ochoczo ruszył do przodu. Usłyszał już tylko słowa zaklęcia i zobaczył smutek w bladych, szarych oczach.
*
— Dobry Boże, skąd się tu wzięliście? — powitały ich bezceremonialne, pełne zaskoczenia słowa.
Dean, z mniejszym wdziękiem niż zazwyczaj, wpadł do pokoju, który rozpoznał jako salon w domu przy Grimmauld Place. Odwrócił się instynktownie w stronę głosu, który jak się okazało, należał do Remusa Lupina. Seamus najprawdopodobniej przybył tuż przed nim i był tak oszołomiony, jak on sam.
— Nie jestem pewien — odpowiedział. — Pamiętam... — Ostatnie, co pamiętał to wydanie Seamusa śmierciożercom, ale nie chciał o tym mówić. Co się, u diabła, stało? Jak uciekł? — Zostałem schwytany. Nie wiem, jak się wydostałem.
Słysząc to, Lupin wstał gwałtownie.
— Byłem w Wentworth, spałem — dodał Seamus. — Nie wiem, jak tu trafiłem.
Dean był na tyle przytomny, że właśnie w tej chwili spojrzał na swoje ręce. Prosta sztuczka Zakonu — jeżeli zaraz ktoś rzuci na ciebie Obliviate, z jakiegokolwiek powodu, użyj alfabetu stworzonego przez niesłyszących mugoli, by zostawić jakąś wskazówkę. Na każdej z jego dłoni widniała litera. Na jednaj D, na drugiej M. Seamus spojrzał na swoje własne dłonie. Te same litery. D i M.
*
Obudziłem się z dziwnego snu w miejscu zbudowanym ze szkła i ran
Ciało i miasto o posmaku krwi
Życia i śmierci... szkła i ran
Niezliczone godziny, a ciemność stała się nocą
Byłem wtedy w Saint Vincent.(„San Vicente”, Milton Nascimento)***
Krążyły plotki, że Zakon przygotowywał plan ostatniej bitwy miesiącami. Pierwsze sześć tygodni spędzono na dyskusjach, czy w ogóle im się powiedzie, ale Dean usłyszał o szczegółach dopiero dużo później. Kluczowy element, niemożliwy do zignorowania, stanowiło założenie, że momentem kulminacyjnym bitwy ma być konfrontacja między Harrym Potterem a Voldemortem. Powód owej konfrontacji trzymano w ścisłej tajemnicy. Dean nie był wtajemniczony i wcale nie chciał być. Jak każdy dobry plan bitwy i ten polegał na kilku zdolnych szpiegach w wewnętrznym kręgu wroga. Jednym z nich był Snape. Dean nie mógł uwierzyć, że jego mistrz eliksirów znajdował się w szeregach śmierciożerców niemal od dwóch lat. Nikt z Zakonu nie widział go przez ostatnie dziewięć miesięcy, zajęło im to trzy tygodnie i musieli użyć siedmiu łączników, żeby w ogóle przekazać mu te plany. Słyszał pogłoski o innym sekretnym szpiegu — mającym oko na Snape'a, jak przypuszczał — ale jego nazwisko było ściśle strzeżone. Wojna ciągnęła się wystarczająco długo, by niezadowolenie szerzyło się w ich własnej armii. Zdrajcy mogli działać nawet wśród nich, przygotowania poczyniono więc w wielkiej tajemnicy, stosując wybiegi dla zmylenia wroga. Jednego dnia on i jego oddział trenowali quidditcha, co nigdy nie było ulubionym zajęciem Deana. Następny tydzień należał do eliksirów, które najpierw przygotowywali, a potem wypijali, na nieszczęście dla jego żołądka. Ich praca rozciągała się między ćwiczeniami w utrzymywaniu pozycji przez długi czas, celowym rozregulowaniem cyklu snu, nocnymi patrolami i walką wręcz. Wszystko to mogło im się przydać.
*
W ciągu dwóch lat spędzonych ze śmierciożercami Severus Snape nie stracił nic ze swojej eleganckiej, chłodnej postawy, którą okazywał jako hogwarcki profesor. W podobny sposób wślizgnął się do tymczasowej sali obrad i ukłonił nisko przed górującą nad nim postacią.
— Mój Panie — zaczął z takim szacunkiem, na jaki mógł się zdobyć. — Znaleziono Harry’ego Pottera.
Wiedział, że nic, co mógłby oznajmić, nie wzbudziłoby takiej ekscytacji u ich przywódcy, jak to imię. Przez ostatni miesiąc śmierciożercy skupili się niemal wyłącznie na Potterze, przez co zaniedbywali o wiele ważniejsze strategiczne działania w nadziei, że jakimś sposobem uda im się go znaleźć, nieprzygotowanego i nieosłoniętego. Nie tylko Snape uważał to za poważną słabość. Również inni wśród najwyższych rangą śmierciożerców wątpili w rozsądek skupiania się na tak pozornie osobistym celu. Ale Snape znał przepowiednię — Potter był kluczem do zakończenia tej wojny, raz i na zawsze.
Czarny Pan skierował całą swoją uwagę na Snape’a.
— Jakie wieści? — brzmiała odpowiedź człowieka czy raczej stworzenia, tego Snape nigdy nie był pewien.
Nawet Lucjusz porzucił swoje dworskie intrygi i nadstawił uszu, chociaż wyraz pogardy nie zniknął z jego twarzy. Nie darzyli się sympatią od powrotu Snape'a na służbę Czarnego Pana. Ostatnio dzięki staraniom Snape'a to Lucjusz został w większym stopniu obarczony winą za ucieczkę Draco. Lucjusz szczerze go za to nienawidził.
To bez znaczenia, pomyślał Snape.
Ja też mu nie ufam i to mądre z jego strony, że traktuje mnie z nieufnością. Miejmy nadzieję, że nigdy nie dowie się dlaczego. Wykorzystał cały swój talent aktorski, żeby ogłosić tę decydującą dla ostatecznej bitwy nowinę. Ostatnia okazja, niepewna szansa. Miał pewność, że zginie, jeżeli ten plan zawiedzie.
— Wytropiono Pottera za małym miastem o nazwie Saint Vincent. Dumbledore został wysłany do ministerstwa, a Potter nie jest dobrze strzeżony, najwyżej przez jeden patrol. Nasz zespół obserwacyjny znalazł go dzisiaj wcześnie rano i nie spuszczał go z oka przez ostatnie trzy godziny. Donoszą, że najwyraźniej zostanie tam przynajmniej na jedną noc. — Snape wyciągnął zwój pergaminu i podał go Czarnemu Panu, upewniając się, że drżenie ręki nie zdradzi jego zdenerwowania.
Voldemort przeczytał raport obojętnie, po czym przekazał go bez słowa Lucjuszowi. Snape patrzył w ciszy, jak Malfoy przegląda go z typową dla siebie, krzywą miną. Przezornie powstrzymał się od komentarza — do niego należało przekazanie informacji. Jakakolwiek próba zachęcenia ich do działania byłaby więcej niż niemile widziana, wyglądałaby podejrzanie. Zaplanują atak bez jego pomocy. Mógł tylko czekać. Ale czas ciągnął się w nieskończoność.
— Ach, więc wreszcie go mamy — powiedział Voldemort. Snape pilnował się, żeby nie okazać ulgi. — Przygotujcie atak tak, jak zaplanowaliśmy. Nasi ludzie trenowali na tę okoliczność. Pora spuścić ich ze smyczy.
Osoby w pobliżu Voldemorta szybko zaczęły działać, przekazując rozkazy z pewnością kogoś przywykłego do natychmiastowego posłuszeństwa. Większość rzuciła się do swoich obowiązków gnana albo chęcią wykazania się, albo strachem, że im się to nie uda. Snape, milcząc, pozostał u boku Voldemorta.
— Severusie. Zbyt długo czekaliśmy na tę chwilę. Wkrótce Harry Potter będzie jedynie złym wspomnieniem. Kiedy ich ikona zostanie pokonana, reszta nędznych miłośników mugoli pod wodzą Dumbledore'a podda się niczym rzeka w trakcie powodzi. Zostaną zmyci z powierzchni ziemi. I wreszcie zwyciężymy.
— Wreszcie zwyciężymy — powtórzył Snape, wierząc w każde słowo.
*
— Carmichael, Dawid?
Wywołany mężczyzna przytaknął w odpowiedzi i odruchowo wyciągnął rękę po jedną z paczek, które rozdawał małomówny zaopatrzeniowiec. Wcześniejsze rozkazy wyraźnie mówiły, że mają odebrać małe pakunki, ale nie mogą ich otwierać, co wcale mu nie przeszkadzało. Nie zamierzał okazywać nieposłuszeństwa, chociaż najwyraźniej był w mniejszości. Wielotygodniowe przygotowania do czegoś, o czym nie mieli pojęcia, prawie na każdego działały stresująco, jednak on sam wyczuł napięcie dopiero dzisiejszego ranka.
— Franklin mówił, że czekają nas ćwiczenia z walki wręcz — mruknął ktoś stojący obok, ale wszechobecne plotki krążące po armii w czasie wojny nie stanowiły wiarygodnego źródła informacji. Do tej pory nikomu nie udało się przewidzieć, co będą trenowali, i dzisiaj nie było inaczej, więc Carmichael nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć.
Przez ostatnie trzy tygodnie stanowił część tej grupy żołnierzy i udało mu się przeżyć, bo trzymał głowę nisko, a usta zamknięte. W ciągu ostatniego roku przyzwyczaił się do takiego właśnie sposobu zachowania: przeskakiwał z jednej jednostki do drugiej, wtapiał się w tłum, nigdy jednak nie pozostawał długo w tym samym miejscu. Co prawda nie miał przyjaciół wśród towarzyszy broni, ale nie miał też wrogów, a to liczyło się dla niego znacznie bardziej.
Dziś rano wstali wcześnie, jak na obecne warunki dostali całkiem przyzwoite śniadanie i wysłuchali kilku skąpych poleceń. Potem na zmianę robili coś w pośpiechu i czekali, co nie było niczym niezwykłym w codziennym życiu żołnierza. Teraz udało mu się znaleźć miejsce pod cienkim drzewem, w miarę suche w ten wilgotny poranek, gdzie przysiadł, ciesząc się spokojem.
Lucy Gallestino, przywódca ich grupy, podeszła zamaszystym krokiem — jeśli można użyć tego określenia w stosunku do wyjątkowo niskiej kobiety — żeby przekazać instrukcje z ostatniej chwili.
— Każdy odebrał swoją paczkę, tak? — zapytała szorstko.
— Co jest w środku? — zainteresował się ktoś z tyłu, ale Lucy nawet na niego nie spojrzała.
— Dobra, to teraz odkryjcie brzuchy i lewe nogi — warknęła tonem jasno wskazującym, że nie życzy sobie dalszych głupich uwag. Jak gdyby jej rozkaz zabrzmiał całkowicie sensownie. I dla żołnierzy na wojnie prawdopodobnie miał sens.
Brinkley, pełniący zazwyczaj rolę dowódcy drużyny zabezpieczającej tyły, trzymał w ręce rolkę pergaminu i kawałek drewna zbyt gruby jak na różdżkę.
— Każdy otrzyma numer. Jak ten — ciągnęła Lucy.
Brinkley sprawdził coś na pergaminie i trzymanym w dłoni patykiem napisał na jej brzuchu i nodze czarne, pogrubione cyfry 87. Bez zwłoki zabrał się za oznaczanie pozostałych członków grupy, czemu towarzyszyły typowe żartobliwe komentarze, idiotyczne uwagi z podtekstem seksualnym i nerwowe dowcipy. Carmichael celowo unikał patrzenia na Brinkleya, gdy ten nanosił na jego skórę w dwóch miejscach niedbałą liczbę 114. Poczuł nagły chłód.
— Zrobione, okryjcie się. Jak na tak wczesny ranek napatrzyłam się już dosyć — powiedziała Lucy. — Podejdźcie bliżej, mam dla was kilka wiadomości. I skupcie się, bo możliwe, że w najbliższym czasie weźmiemy udział w ostatecznej bitwie.
Szepty i przekomarzania umilkły tak nagle, jak gdyby ktoś rzucił zaklęcie wyciszające. Grupki osób stojących dalej sparaliżował podobny strach.
— Pułapka została zastawiona tak, żeby wciągnąć w nią śmierciożerców z najwyższych kręgów... z samego szczytu. — Chociaż członków armii Zakonu Feniksa zachęcano, żeby używali imienia Voldemorta, po latach unikania dla niektórych osób wciąż nie było to możliwe. — Wróg złapał przynętę i właśnie szykuje się walki. Wpadnie w potrzask, a my będziemy gotowi.
Po tym oświadczeniu Gallestino przekazała im przydatne dla nich szczegóły techniczne całego planu: w jaki sposób dotrą na miejsce i, co ważniejsze, jak się stamtąd wydostaną; gdzie będą przebywali inni i jak się zachować, jeśli coś się zmieni; w jaki sposób odbędzie się przekazywanie bieżących rozkazów i jak powstrzymać plotki; i co zrobić, jeśli całą akcję szlag trafi.
— Mamy nadzieję, że przez większość bitwy utrzymacie się na miotłach, bo śmierciożercy w powietrzu radzą sobie marnie. Nie potrafią myśleć tak trójwymiarowo jak my. Wygląda na to, że po jasnej stronie znaleźli się wszyscy gracze quidditcha — zażartowała Lucy, za co kilka osób odwdzięczyło się śmiechem. — Dobrze, teraz nadszedł moment, na który czekacie. Otwórzcie swoje pakiety.
Wszyscy wokół pospiesznie rozerwali opakowania i wyjęli ich zawartość. Nijakie ubrania i buty. Duża i ciężka nietłukąca butelka, wypełniona ciemną, mętną cieczą, która bez wątpienia była eliksirem wielosokowym. A na samym dnie, starannie zabezpieczonym, leżało jeszcze coś. Carmichael rozwinął to ostrożnie i nagle zrozumiał, co trzyma w dłoni: okulary, które były tylko trochę mniej rozpoznawalne niż ich słynny użytkownik. Niemal parsknął śmiechem na ironię sytuacji — miał się zmienić w Harry’ego Pottera. Stworzą armię składającą się z samych Złotych Chłopców.
— Słuchajcie! Przeszliście odpowiedni trening z eliksirem wielosokowym, więc na pewno dacie radę przełknąć to gówno. Sądzę, że zdajecie sobie sprawę, w kogo się zmienicie. I okulary nie są dla ozdoby, naprawdę będziecie ich potrzebować. Obchodźcie się z nimi ostrożnie, a jeśli ktoś straci swoją parę, niech znajdzie mnie albo innego dowódcę, to dostanie nowe.
Dla każdego z zebranych okulary okazały się czymś naprawdę fascynującym. Chyba nikt nie był w stanie powstrzymać się, żeby ich nie przymierzyć.
— Nic nie widzę — rozległ się rozdrażniony głos.
— Nie bądź idiotą! — warknęła Lucy. — Żeby coś zobaczyć, musisz zmienić się w Pottera.
Kretyn — dodała pod nosem, a kiedy sprawca zamieszania wypiszczał przeprosiny, kontynuowała niewzruszonym tonem: — Jak wiecie, Potter ma naturalny talent do latania, więc w jego ciele dobrze sobie poradzicie w powietrzu. I na litość Merlina, nie zapomnijcie brać kolejnej dawki co godzinę. — Aby podkreślić swoje słowa, wskazała na butelkę. — Przypominajcie sobie nawzajem.
Stojąca obok kobieta podniosła rękę.
— Ale czemu wszyscy mamy wyglądać jak Potter? Oczywiście nie mam nic przeciwko. Możesz nam to jednak wyjaśnić?
— Mogę. Z nieujawnionych powodów to właśnie on stał się głównym celem śmierciożerców. Tropili go od miesięcy i teraz uważają, że wpadli na jego ślad. Naszym zadaniem jest zdezorientowanie i jednocześnie rozbicie armii wroga.
Więc Potter był przynętą w ich pułapce. Ale czy naprawdę? Wystawiliby na ryzyko prawdziwego Chłopca, Który Przeżył? A może, co bardziej prawdopodobne, na śmierciożerców czekał Dumbledore zmieniony w Pottera? Ich najpotężniejszy czarodziej byłby dużo groźniejszym przeciwnikiem dla niczego niespodziewającego się przeciwnika. Jeśli, jak powiedziała Lucy, bitwa była kluczowa, prawdopodobnie spodziewano się, że pojawi się sam Czarny Pan. Jasna strona zapewne wyciągnie najcięższą broń, a nie dziewiętnastoletnią maskotkę, której do tej pory sprzyjało szczęście.
— Macie jakieś dwadzieścia minut, żeby przyzwyczaić się do nowego ciała. Załóżcie ubrania Pottera przed przemianą, chyba że chcecie zniszczyć własne.
Zebrane osoby grzecznie odwróciły się do siebie plecami, starannie unikając patrzenia na innych.
— Gotowi? No to do dna!
Carmichael zdołał przełknąć eliksir, nie krzywiąc się jak pozostali. Ze stoickim spokojem przetrzymał zawroty głowy i bolesną transformację w inną osobę. Nieważne, ile razy ćwiczył, nigdy nie przyzwyczaił się do okropnego wstrząsu, jakim była zmiana ciała, ale teraz był szczególnie zadowolony, że nikt nie miał lustra. Gdy obraz przed jego oczami rozmazał się, przypomniał sobie o okularach. Założył je i od razu widział lepiej.
— Zostało piętnaście minut. Sprawdźcie różdżki. Idźcie po miotły i wróćcie tu. Użyjemy świstoklików w grupach.
— Hej, kim jesteś? — usłyszał głos, jaki pamiętał z odległej przeszłości i rozejrzał się z niepokojem. Widok otaczających go kilkunastu Harrych Potterów wydał mu się szokujący i nierealny.
— Carmichael — odparł tym samym, znajomym głosem. — A ty?
— Bevell — padła odpowiedź. — To dziwne, nie?
— Jak cholera.
— Czyli już wiemy, po co te numery — powiedział Bevell. — Będzie można rozpoznać, kto jest kim. Ale to i tak trochę głupie. Przecież zawsze możemy się zapytać, no nie?
Ten człowiek naprawdę był idiotą.
— Martwego nie zapytasz — warknął.
Bevell wyraźnie pobladł, ale najwidoczniej nie posiadał na tyle rozsądku, żeby się zamknąć.
— Och, racja. Dla kobiet to musi być wyjątkowo dziwaczne. Wiesz, zdobycie nowego wyposażenia, że tak powiem. Ja nawet nie mogę o tym myśleć. Jak będę chciał się odlać, położę ręce na czyimś kutasie. Przez to czuję się jak jakiś cholerny pedał.
Carmichael nie miał teraz najmniejszej ochoty, żeby rozmawiać z sobowtórem Pottera o czymkolwiek, a już na pewno nie o seksualnych aspektach zamiany w innego człowieka. Niestety, ktoś zawsze poruszał taki temat. On sam nie zamierzał sprawdzać swojego nowego „wyposażenia”, chyba że będzie to konieczne.
Odwrócił się, żeby poszukać adidasów, i wsunął w nie swoje nieco większe teraz stopy.
Ciało Pottera nie różniło się zbytnio od jego własnego — było trochę bardziej niezdarne, choć stanowiło to zapewne wstępny efekt transformacji. Na próbę przeciągnął się, przyklęknął, obrócił — jak na razie wszystko działało w miarę normalnie.
I latanie w tym ciele na jego prostszej wersji zdartej Błyskawicy było czystą przyjemnością.
*
Gdyby Dean nie stał obok Seamusa, kiedy przemiana się zakończyła, nigdy nie rozpoznałby przyjaciela.
— Maryjo i wszyscy święci, Dean, popatrz na siebie.
— Sam na siebie popatrz, Seamus.
— Czuję się, jakbym poszedł spać i obudził się na zlocie Harrych Potterów. To najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. — Rozejrzał się wokół z wyrazem zdumienia na nie-swojej twarzy.
Dean napiął zesztywniałe po bolesnej przemianie mięśnie nóg i ramion.
— Bo tak to właśnie wygląda.
— Kurwa. Nigdy w całym swoim życiu nie chciałem udawać Pottera. I teraz prawdopodobnie zdania nie zmienię, wiesz, o czym mówię? — Seamus roześmiał się głosem, który wcale nie należał do niego. — Ale dla kogoś takiego jak Malfoy, który zawsze pragnął
być Harrym, byłoby to jak ziszczenie się mokrego snu.
Myśli Deana zaprzątał jednak inny problem.
— Słuchaj, jak się rozpoznamy podczas walki?
Seamus wyraźnie się zaniepokoił.
— Na pewno nie będę co chwilę machał ci przed oczami moim numerem, ty zboczeńcu. Musimy ustalić jakieś słowo-kod.
— Znowu bawimy się w szpiegów? Dobrze. Jakie słowo?
— Może nazwy dzielnic, w których dorastaliśmy? Śmierciożercy ich nie znają i nie zrozumieją, o co chodzi.
— W porządku. Czyli ja jestem Barking, a ty Finglas.
— Świetnie.
Kolejne dwadzieścia minut spędzili, przyzwyczajając się do ciała Harry’ego, aż w końcu Dean poczuł się w miarę wygodnie z nowymi umiejętnościami. Największy kłopot sprawiała mu różnica we wzroście — w zasadzie był najwyższy ze wszystkich, przerósł nawet Rona Weasleya. Kiedyś obiecał sobie, że nigdy nie wybierze się w podróż do Ameryki, gdzie bez wątpienia wierciliby mu dziurę w brzuchu pytaniami na temat koszykówki — słyszał o tym wystarczająco dużo, nie ruszając się nawet z Wielkiej Brytanii. Zawsze myślał o Harrym jako o kimś niskim, jednak teraz, gdy każda z otaczających go osób miała identyczny wzrost — do diabła, wszystko miała identyczne — jego punkt odniesienia zniknął.
Było to naprawdę, naprawdę dziwne.
Dowódca ich jednostki przywołał ich do siebie i wyciągnął świstoklik wyglądający jak zniszczony, krukoński szalik, dostatecznie długi, by wszyscy mogli go chwycić.
— Do zobaczenia po bitwie, Dean — powiedział jeszcze Seamus, zanim porwał ich kolorowy wir.
*
Nadchodzą młodzi chłopcy; w rękach niosą bazookę i ręcznie wykonaną broń.
Mówią: „Postanowiliśmy dotrzeć do miejsca, do którego nie dotarli wcześniej nasi rodzice i przodkowie.
A oni za nami płaczą...”(„One Man, One Vote”, Johnny Clegg)****
Dean pobieżnie zapoznał się ze scenami batalistycznymi w książkach i miał na temat bitew raczej mało realistyczne wyobrażenie. Autorzy historii wojennych zawsze upewniali się, że w sposób wiarygodny przedstawiają wszelkie plany i strategie, najważniejsze manewry, działania przywódców i innych kluczowych postaci, utraty pozycji i ich odzyskiwanie, zwycięstwa i porażki oraz pełne chwały zakończenia.
Prawdziwa walka nie była niczym innym niż chaosem.
Jeśli przeżyję, koniecznie muszę przeczytać tę książkę dokładnie, pomyślał z frustracją. Czuł się tak, jakby przeglądał zdjęcia i niewiele z nich rozumiał.
Wszystko działo się w tempie zbyt szybkim i szalonym, nie miał odpowiednio dużo czasu, by zagłębiać się w szczegóły. Urywki rozkazów, zawrotne pościgi i odwroty, migawki, gdy przeciwnik wycofywał się lub atakował, zabijał lub był zabijany. Czasami przez długie minuty Dean pozostawał sam, po czym niespodziewanie wpadał w sam środek gorączkowej akcji, która porywała go, a później znowu omijała.
Zatrzymał się na kilka sekund, żeby połknąć kolejną dawkę eliksiru.
Z Seamusem rozdzielili się już po pół godzinie. Wielokrotnie wykrzykiwał ustalone hasło do podobizn Harry’ego Pottera, ale zawsze w odpowiedzi otrzymywał oniemiałe spojrzenie. W końcu poczuł się jak idiota i zrezygnował. Chyba dał się nabrać na dowcip Seamusa, kiedy zgodził się na użycie nazw dzielnic. Po wszystkim musi mu za to porządnie nakopać.
Ale nie mógł pozwolić sobie na rozmyślania o Seamusie, dopóki nie wróci z tej kakofonii hałasu i gorąca. Teraz ledwie miał czas na pojedynczą myśl.
Zmęczenie dało o sobie znać gdy jedna, a potem następna i następna imitacja Harry’ego podzieliła się z nim najnowszą wiadomością: „Słyszałeś? Potter zabił Voldemorta. Śmierciożercy zwiewają z podwiniętym ogonem”.
Nie wszyscy, niestety. Dean i jego grupa byli ostrożni i przezornie pozwolili na ucieczkę niewielkiemu patrolowi śmierciożerców, z którym się starli — nikt nie walczy z większą desperacją niż ktoś, kto sądzi, że jest otoczony — ale idioci tego nie zrozumieli. Jego przeciwnik niemal pokonał go w niewielkiej kępie drzew i mimo że kolejny z Potterów ruszył mu z pomocą, było już za późno. Dean zsunął się z miotły, kolano wykręciło mu się w sposób, w jaki kolana nie powinny się wykręcać i ugięło pod jego ciężarem. Następną rzeczą, jaką zapamiętał, było skierowane w niego zaklęcie oszałamiające.
*
Jednym z niefortunnych ubocznych efektów eliksiru wielosokowego jest to, że czas jego działania można obliczyć tylko wtedy, gdy pijący go był przytomny. Jeśli nie, zmieniony wygląd może utrzymać się nawet przez cały dzień, w zależności od tego, kiedy mikstura została połknięta. Co oznaczało, że Hermiona i zespół medyczny leczyli pacjentów wciąż wielosokowanych w Pottera. Z psychologicznego punktu widzenia był to koszmar, bo wciąż nie wiedzieli, kto został ranny, a kto nie żyje — przecież każda ofiara wyglądała jak Harry.
Chociaż kiedy Dean się ocknął, prawie wszyscy odzyskali już własną postać.
Ze swojego miejsca, polowego łóżka przy drzwiach, przyglądał się, jak grupa uzdrowicieli krząta się przy nieruchomych ciałach. Atmosfera była tak napięta, że do eksplozji mogło doprowadzić jedno niewłaściwe słowo. Hermiona podchodziła do każdego po kolei, wyciągała rękę, unosiła koszulę, odsłaniała numer i zamierała do chwili, aż wyczytane zostało odpowiednie nazwisko. Ktoś obcy czy przyjaciel? Dumbledore? A może prawdziwy Harry?
— Sto czternaście — powiedziała Hermiona do młodego człowieka, trzymającego w dłoni mugolską podkładkę do pisania.
— Dawid Carmichael.
Wszyscy nieznacznie się rozluźnili, Dean jednak poczuł ukłucie winy, że tak szybko im ulżyło. Carmichael był kimś, kto walczył obok nich od jakichś trzech tygodni. Nijaki młody człowiek pochodzący z Somerset, sądząc po akcencie, o jasnobrązowych włosach i ciemnych, gniewnych oczach. Rzadko się odzywał i nigdy nie wspominał o swojej rodzinie, powszechnie uważano go za samotnika i człowieka nietowarzyskiego. Ale miał talent do obserwacji, nigdy nie unikał walki i nienawidził Voldemorta bardziej niż inni. Prawie jak Harry.
Biedny gnojek.
— Nie żyje?
Hermiona spojrzała na niego i uśmiechnęła się, gdy go rozpoznała.
— Dean, nie zauważyłam cię wcześniej. Nie, stracił tylko przytomność. Znasz go?
— Tak jakby. W końcu jest w mojej jednostce. To dziwak, ale cieszę się, że przeżył.
— A co z tobą? Wszystko w porządku?
Dean odwzajemnił uśmiech.
— Tak. Na koniec spadłem z miotły i skręciłem kolano. Pewnie dlatego nie gram dla Armat z Chudley. — Dowcip był słaby, ale Hermiona i tak zachichotała.
— Przecież tak naprawdę to nie byłeś ty. Możesz zrzucić winę na Harry’ego — zażartowała.
— Racja. To trochę dziwne. Trzeba się przyzwyczaić do tak niskiego wzrostu, nie mówiąc już o okularach. Merlinie, nic zaskakującego, że Harry ciągle łamał to cholerstwo. — Dean sposępniał. — Hermiono... jest tu ktoś, kogo znam?
Jej usta zacisnęły się na sekundę.
— Kilka osób. Chyba powinniśmy być wdzięczni, że nie ponieśliśmy dużych strat. Ale tak, niektórzy ucierpieli.
Widocznie dostała rozkaz, żeby zachować to w tajemnicy, więc będzie musiał poczekać, aż pozna nazwiska. Jednak nie potrafił powstrzymać się od pytania:
— Seamus?
Hermiona odetchnęła z ulga.
— Nie. Zaglądał tu jakiś czas temu, pewnie cię szukał.
Współpracownik Hermiony spojrzał na nią z niecierpliwością, więc wróciła do przykrych obowiązków.
— Zobaczymy się później, jeśli będę mogła — powiedział na pożegnanie.
Dean opadł z powrotem na poduszkę, starając się swoim artystycznym zmysłem wchłonąć szczegóły z panującego wokół zamieszania. Mimo że nigdy nie narysował takiej sceny. Harry Potter, w którego zmienił się Carmichael, zaczął powoli tracić swoje cechy. Kierowany narastającą ciekawością, Dean skupił się na transformacji, próbując zapamiętać jej szczegóły. Skóra zaczęła się wybrzuszać i bulgotać, jak gdyby pełzały pod nią i zjadały ją jakieś odrażające owady. Mimo mdłości, Dean nie potrafił oderwać od tego oczu. Po chwili ciemne włosy rozjaśniły się i wydłużyły, rysy twarzy ustabilizowały i stały bardziej rozpoznawalne. Coś tu jednak nie pasowało. Podbródek, nos, kości policzkowe — nic nie przypominało Carmichaela, jakiego znał ze wspólnych nocnych patroli. Wszystko było zbyt wyraziste, zbyt kanciaste, włosy wcale nie ciemnomiodowe, jak powinny. Już miał zawołać Hermionę, aby powiedzieć jej, że się pomyliła, że źle odczytała numer. Jednak bardzo szybko zmienił zdanie.
— Jasna cholera!
Słysząc jego okrzyk, mężczyzna obok zamrugał. Nie był już Harrym, nie był też Dawidem Carmichaelem.
— Mój Boże. Draco Malfoy.
Przez pełen nierealności moment twarz, którą właśnie zidentyfikował, wyrażała wahanie, coraz większe i większe, jak gdyby nie mogła zdecydować, czy przybrać cechy Carmichaela, przez co Deanowi wydawało się, że patrzy jednocześnie na dwie osoby. Nagle jednak dwuznaczność zniknęła i teraz niewątpliwie miał przed sobą swojego dawnego szkolnego kolegę.
— Jestem za słaby — mruknął Malfoy. — Nie dam rady dłużej utrzymać kamuflażu.
Dean od razu zrozumiał, o co chodzi.
— Jakiś rodzaj zaklęcia zmieniającego wygląd?
— Tak. Co się ze mną stało? Czuję się totalnie do dupy.
— Nie mam pojęcia.
— A bitwa? Czy...
— Voldemort nie żyje. To koniec.
Malfoy zamknął oczy, z oburzenia lub ulgi, tego Dean nie śmiał nawet zgadywać. Chwilę później otworzył je i spojrzał na niego z uwagą.
— No tak. Czemu jeszcze nie wrzeszczysz jak opętany, Thomas?
— Chyba jestem w zbyt wielkim szoku.
— Nie masz w obowiązku zgłosić, że odkryłeś szpiega śmierciożerców?
Dean potrzebował trochę czasu, żeby odpowiedzieć. Malfoy ciągle obserwował go jak jastrząb.
— Gdybyś był szpiegiem śmierciożerców, doniósłbym na ciebie natychmiast. Tylko że nie mam pewności, czy faktycznie nim jesteś. Nie wiem, co tu robisz, ale... cóż. Sądzę, że ktoś inny mógłby zacząć wrzeszczeć. — Powoli odzyskiwał grunt pod nogami. — Wiem jednak coś, czego pozostali nie wiedzą.
Malfoy milczał, choć nadal wpatrywał się w Deana intensywnie.
— Nie mam pojęcia jak, a już na pewno nie mam pojęcia dlaczego, ale uratowałeś mnie i Seamusa tej nocy, kiedy złapali nas śmierciożercy. Nie pamiętam, co się wtedy wydarzyło, ale to twoja zasługa.
— Nic nie pamiętasz, uważasz jednak, że cię uratowałem? Ależ z ciebie cholerny Gryfon.
Dean wiedział, że sarkazm to tylko reakcja obronna Malfoya.
— Na to wychodzi. Jestem Gryfonem, który wie, kim są jego przyjaciele. Ale to zabrzmiało tak, jakbyś nadal nie zamierzał mi powiedzieć, co się stało. Mam rację? — Popatrzył na Malfoya stanowczo, jednak nie sprowokował go tym do wyznań. — Jak sądzę, masz swoje powody. Może kiedyś to się zmieni. Jednak swoje wiem.
Malfoy parsknął z urazą.
— To, co wiesz... dobra, nie postawiłbym na to ani knuta.
— Poznałem Carmichaela czy jakąś inną osobę?
— Carmichael nie istnieje. To byłem ja.
Zaintrygowany Dean spuścił nogi z polowego łóżka, żeby spojrzeć Malfoyowi prosto w twarz.
— Jak udało ci się wszystkich oszukać?
— Z tobą było najtrudniej, bo mnie znałeś. Dotąd świetnie sprawdzały się zaklęcia kamuflujące, ale przestały wystarczać. Starałem się nie przebywać blisko ciebie, jedynie w nocy, kiedy słabe światło nie pozwalało, byś mi się dokładnie przyglądał. W innych okolicznościach... cóż, powiedzmy, że miałem nadzieję, że będziesz wierzył w to, w co chcesz wierzyć. Stary trik śmierciożerców.
— Celowo mieszałeś mi w głowie?
Malfoy nie odpowiedział.
— Jak długo to trwało? Byłeś w naszej grupie od kilku tygodni...
— Wystarczająco długo. Przemieszczałem się.
— Ale dlaczego? Po co tu jesteś? I czemu się ukrywałeś?
— Uważasz, że zostałbym przyjęty z otwartymi ramionami? — Malfoy popatrzył na Deana ironicznie. — Ja, syn Lucjusza Malfoya? Thomas, zejdź na ziemię.
Deanowi nie umknęło, że Malfoy unika odpowiedzi na pytanie, dlaczego postanowił do nich dołączyć, ale machnął na to ręką. Prawdopodobnie wcale nie chciał usłyszeć prawdy.
— Co teraz zrobisz?
— Nie wiem. — Malfoy uraczył go cieniem swojego szkolnego złośliwego uśmieszku, po czym zamknął oczy, obrócił się na bok z cichym jękiem i momentalnie usnął.
Dean przyglądał mu się przez długą chwilę, wstał po cichu, naciągnął na niego cienki koc aż po szyję i jasne włosy, i pozwolił mu spać spokojnie.
*
Lepiej byłoby być synem innej,
Mniej martwej rzeczywistości.
Tak wiele kłamstw, tak wiele brutalności.(„Calice”, Gilberto Gil i Chico Buarque)*****
Co zakłada się na proces własnego ojca i jego prawdopodobną egzekucję?, zastanawiał się Draco, z udręczoną miną przeglądając swoją pokaźną garderobę.
Przypuszczał, że pewnie coś, co wpasowywałoby się w uprzejmy pogrzebowy fason, a jeśli o takie stroje chodzi, miał w czym wybierać. W ciągu ostatnich kilku tygodni zrobił z siebie, choć z niechęcią, niezłe widowisko, przybywając niezaproszony na uroczystości pogrzebowe członków Zakonu Feniksa i otrzymując w zamian wrogie spojrzenia i niegrzeczne traktowanie ze strony rodziny i przyjaciół, nie do końca akceptujących fakt, jakoby Draco należał do kręgu tajnych szpiegów, którzy odmienili bieg wojny.
Pokazywanie się na pogrzebach stało się po części kolejnym aktem buntu, a po części wyrazem wsparcia dla Severusa. Draco był zdeterminowany sprawić, by ich wkład w zwycięstwo nie pozostał niezauważony. Nie prosił o tę rolę, podobnie jak Potter, więc wyszedłby na głupca, gdyby pozwolił zapomnieć o tym czarodziejskiemu światu.
Najgorszy okazał się oczywiście majestatyczny pogrzeb Dumbledore’a, na który przybyli, jak się zdaje, wszyscy czarodzieje świata. Po pierwszych pięciu minutach nienawistnych spojrzeń i nie do końca wymamrotanych pod nosem obelg, Draco przyczepił się do Severusa jak rzep. Dumbledore, wielosokowany w Pottera, uderzył w Voldemorta klątwą uśmiercającą, poświęcając przy tym własne życie. Najwyraźniej istniała jakaś dwuznaczna przepowiednia, która głosiła, iż tylko Potter jest w stanie zabić Czarnego Pana, ale paradoksalnie, zamaskowany Dumbledore zdołał wypełnić jej warunki.
Prawdziwy Harry Potter przeżył. Draco zaskoczyła własna wdzięczność z tego powodu, mimo to przybył na uroczystość, zanim ten pokazał się razem z eskortującą go, gryfońską elitą.
Szybko przejrzał garderobę. Jego matka chciała, by ubiorem wzbudzał szacunek, choć on sam nie czuł nic podobnego. Wolałby raczej pojawić się w drzwiach sali rozpraw mając na sobie puchońskie szaty, krzykliwe mugolskie ubrania, a może nawet łachmany nędzarza. Cokolwiek, żeby zadeklarować całemu światu, że on i Lucjusz nie należeli do tej samej linii genealogicznej, do tej samej rodziny. Do tego samego wszechświata.
Zrezygnował z czarnej, lnianej szaty — pogniotłaby się zbyt mocno, a rozprawa zapowiadała się na długą — wybierając dostojną, bawełnianą w kolorze granatowym. Przez chwilę bawił się myślą o założeniu Orderu Merlina, ale odrzucił pomysł jako zbyt pompatyczny. Ci, którzy go zobaczą, i tak nie zrozumieliby znaczenia tego gestu.
— Czy pan Draco odwiedzi swoją matkę przed wyjściem? — zapytała Sully.
— Oczywiście — odpowiedział, nie odwracając się w jej stronę.
Po przegranej Voldemorta jego matce przyszła na ratunek nowo odkryta neutralność i ślizgońska elastyczność. Kiedy Lucjusz zniknął, z zaskakującą łatwością pozbyła się jakichkolwiek widocznych sympatii dla przegranej strony. Pragmatyczna natura pozwoliła jej i Lucjuszowi żyć razem w wystudiowanej grzeczności, jeśli nie prawdziwej sympatii.
Rozpacz po nim była jednak dostatecznie prawdziwa.
Wślizgnął się do sypialni matki, a jego oczy powoli przyzwyczaiły się do ciemności. Narcyza nie spała. Czekała w milczeniu, pogrążona w mroku, i patrzyła jasnymi oczami, jak Draco zbliża się do jej łóżka. Wszyscy zgodzili się z tym, że jej obecność na rozprawie była niestosowna, zważając na to, że spędzała dnie na skraju załamania, poddana działaniu eliksirów, które uwarzył dla niej Severus. Zdawały się uspokajać ją jak nic innego, włączając w to syna.
— Dzień dobry, mamo — przywitał się Draco, całując lekko jej delikatny, blady policzek.
—
Lumos — powiedziała. Pokój stopniowo się rozświetlił. Draco niemal żałował, że nie pozostawiła go w ciemnościach, bo nienawidził widoku jej przygnębionej twarzy. — Wyglądasz bardzo ładnie.
Nie odpowiedział na komplement.
— Wychodzę na cały dzień. Redmund wyśle ci sowę, kiedy tylko coś zdecydują. — Dla jej dobra udawał, że wynik rozprawy nie jest pewny. Jakby nie wybierano pomiędzy natychmiastową śmiercią a pocałunkiem dementora.
— Desiree Crabbe obiecała przyjść po południu i zaczekać ze mną na wynik, jeśli tylko będzie mogła się wyrwać.
Miał nadzieję, że jej niegdysiejsza przyjaciółka zdobędzie się na ten gest, co wcale nie było pewne. Pani Crabbe za tydzień stawi czoło identycznej sytuacji, kiedy jej mąż będzie uczestniczył w takiej samej rozprawie, i będzie potrzebowała podobnego wsparcia. Mimo to słyszał od Sully, że popołudniami kobieta nieczęsto jest trzeźwa.
— Lepiej już pójdę. Sieć Fiuu w ministerstwie będzie przeładowana, jeśli będę zwlekał jeszcze dłużej.
Pokiwała głową, ale nie odpowiedziała.
Draco zawahał się, nie chcąc dalej ciągnąć rozmowy, ale czuł, że powinien powiedzieć jej coś pocieszającego. Nie wiedział, co mogłoby to być — fałszywe zapewnienia nie wchodziły w grę.
— Niedługo będzie po wszystkim.
Uniosła lekko głowę.
— I nie wezwą cię, byś zeznawał?
— Nie. — Więcej niż potrzebna liczba osób marzyła o tym, żeby potwierdzić zarzuty przeciwko Lucjuszowi, a aurorzy okazali się w stosunku do Draco niecodziennie wielkoduszni.
— To dobrze. — Odwróciła wzrok, a on w wyrazie pożegnania uścisnął po raz ostatni jej lodowatą dłoń.
Zauważył skrzatkę, która stała wyczekująco przy drzwiach.
— Opiekuj się nią dzisiaj — rzucił cicho, mijając ją przy wyjściu.
— Będę, panie Draco. Niech się pan nie martwi. Sully przyniosła herbatę dla pani Malfoy i wie, gdzie pan Snape zostawia jej eliksir.
W ciągu ostatnich kilku tygodni Draco był w ministerstwie tak często, że straż od razu go rozpoznała i przepuściła, machnąwszy tylko ręką. Tłum zebrał się już w nadziei, że dostanie się do kręgu widowni na, jak się zapowiadało, jedną z największych rozpraw tej dekady. Nawet po powiększeniu sali, by zmieścić ocalałe rodziny ofiar Lucjusza, zorganizowano loterię dla setek gapiów, usilnie starających się zdobyć kilka pozostałych miejsc.
Draco na moment odsunął się w zaciszny kąt i rzucił na siebie zaklęcie. Ostatnio przemieniał się w Dawida Carmichaela kilka tygodni temu, ale mimo iż pozostawał pod kamuflażem przez całe miesiące, zanim skończyła się wojna, czuł się z nim dziwnie i niekomfortowo. Robił to jednak dla własnego bezpieczeństwa, za rozsądne uważał niepokazywanie się we własnej osobie w korytarzach przeładowanych czarodziejami i czarownicami, którzy mogliby nie uznać różnicy pomiędzy Lucjuszem i jego synem.
Przy windach również ściskały się tłumy, więc Draco zdecydował odpuścić sobie czekanie w kolejce i wybrał schody. Zszedł na dół niezauważony przez nikogo, wdzięczny za możliwość rozprostowania nóg przed długim dniem spędzonym w bezruchu. Już w tej chwili był za bardzo spięty, a nie zapowiadało się, że dana mu będzie chwila wytchnienia.
Dźwięk zbyt wielu głosów poprowadził go na najniższe piętro ministerstwa, do ciężkich, drewnianych drzwi sali numer osiem. Ustawił się w kolejce na korytarzu.
Ochrona była widocznie wzmocniona. Zaskoczył go fakt, że zabroniono wnoszenia różdżek na tę konkretną rozprawę, a cała falanga aurorów stała gotowa doglądać ich konfiskaty i bezpiecznego przetrzymywania. Kiedy dotarł do prowizorycznego posterunku, czarodziej po jego lewej stronie protestował głośno przeciw zabraniu mu różdżki.
— Czy to naprawdę konieczne? — usłyszał, jak mężczyzna pyta aurora cienkim, rozgoryczonym głosem.
— Zakaz wnoszenia różdżek — powtórzył auror zwięźle, a Draco domyślił się, że powtarzał to zdanie więcej razy niż miał na to ochotę. Mimo to konfiskata zdarzała się rzadko, a oburzenie czarodzieja nie było zaskakujące.
— Ta różdżka należy do mnie od sześćdziesięciu trzech lat — podkreślił.
— Jeśli nie chce pan jej oddać, kilku innych kandydatów z zadowoleniem zabierze pańskie miejsce na rozprawie. — Auror posłał mu wymowne spojrzenie. W końcu mężczyzna wręczył mu różdżkę, nie mówiąc już ani słowa.
Po tym, jak Draco oddał swoją różdżkę wyglądającej na ostrożną czarownicy, zorientował się, że jego ręka przyciśnięta jest do miękkiego kawałka welinu, który oplótł się wygodnie wokół jego dłoni i palców, dostosowując do nich swoją powierzchnię niczym druga skóra. Chwilę potem materiał opadł lekko na stolik po komendzie czarownicy, która położyła na nim różdżkę Draco.
— Nazwisko? — zapytała.
— Draco Malfoy — wypowiedział niskim głosem.
Welin natychmiast luźno otoczył różdżkę i pakunek uniósł się w powietrze, przebił migoczącą barierę ochronną za kobietą i poleciał w kierunku niszy, w której zabezpieczyli ją aurorzy. Teraz jedynie dłoń pasująca do odcisku na materiale mogła ją odzyskać.
Zauważył, że zdołał przełamać rutynę w zajęciu czarownicy. Wpatrywała się w niego tak, jakby należał do jakiegoś zakazanego gatunku zwierzęcia, ale przynajmniej nie sięgnęła po własną różdżkę. Przypuszczał, że powinien być za to wdzięczny.
— Skończyliśmy? — zapytał po chwili, a ona przybrała coś na kształt biernego wyrazu twarzy i kiwnęła głową.
Po wejściu na salę przystanął na chwilę obrócony plecami do zgromadzonych i udając, że przygląda się obrazowi Earla z Duncastle, pozwolił zniknąć swojemu kamuflażowi. Zdecydował, że skoro nikt nie posiadał przy sobie różdżki, ma zapewnione bezpieczeństwo przynajmniej do momentu, w którym ktoś nie zaatakuje go pięściami. Mimo to nie zamierzał marnować energii na podtrzymywanie maski przez cały dzień.
— Niezły pokaz, staruszku — powiedział Earl, widzący jego przemianę, a Draco w odpowiedzi uniósł brew i wykrzywił usta w najlepszym malfoyowskim uśmiechu.
Severus obserwował drzwi i napotkał jego spojrzenie, gdy Draco się odwrócił. Kiwnął mu głową i wyminął potężnie zbudowaną czarownicę, która, jeśli wziąć pod uwagę jej pełną podekscytowania paplaninę, wyczekiwała wyniku rozprawy z widocznym entuzjazmem.
— Avada to zbyt mało dla takich jak on — mówiła, gestykulując teatralnie i ramieniem niemal zwalając Draco. W ostatniej chwili zdołał się odsunąć, ona na szczęście wcale go nie dostrzegła, tak zaabsorbowana swoją przemową. — Zamordował mojego syna i jego żonę... była mugolskiego pochodzenia. Pili właśnie wczesną herbatę, kiedy to się stało...
Draco zdał sobie sprawę, że nie pamiętał nawet, o której rodzinie mogła wspominać. Było ich zbyt wiele, mieszały się razem w jedno piekielne wspomnienie. Tu brakowało rodziny mugolskiej, gdzie indziej osieroconych brata i siostry, złapanego i torturowanego żołnierza, całej gospody spalonej do gołej ziemi. Wszystko za czasów Lucjusza Malfoya, stojącego za tym przerażającego śmierciożercy.
Nawet, jeśli Draco ich nie pamiętał, salę wypełniali ci, którzy zachowali w głowach każdy szczegół, bezduszny postępek, każdą bezwzględną śmierć, ponieważ Lucjusz Malfoy zrujnował ich życie. Byli tutaj dzisiaj, by złożyć zeznania i upewnić się, że Wizengamot mu się odwdzięczy.
Z westchnieniem usiadł obok Snape’a w wyraźnie pustej części sali.
— Severusie — powiedział na przywitanie. Nie mógł zacząć od „dzień dobry”, ponieważ obaj wiedzieli, że dzień do takich nie należał.
— Draco. Jak się dziś miewa twoja matka?
— Tak, jak się można spodziewać. — To ucięło dalszą rozmowę.
Hałas ze strony tłumu wezbrał zauważalnie, przyciągając uwagę Draco do wchodzącej grupy. Severus również zauważył zmianę w pomieszczeniu. Spojrzeli na siebie. Żaden z nich nie potrzebował potwierdzenia tego, kto spowodował owo poruszenie.
Potter.
Szedł u boku niezmiennej grupki Gryfonów — Granger, Longbottoma, Thomasa, Finnigana i gromadki Weasleyów. Osłaniali go tak, jakby byli jego ochroniarzami, co nie odbiegało zbyt daleko od prawdy. Ludzie w tłumie napierali na nich tak, jakby Potter był magnesem, a oni żelazem.
Potter pozostawał obiektem rozmyślań i rozmów przez tak długo, zarówno w czasie wojny, jak i tygodnie po ostatecznej bitwie, że Draco z zaskoczeniem uświadomił sobie, iż w ogóle nie widział go osobiście, pomijając setki wielosokowanych w niego postaci walczących w pamiętną noc w Hogwarcie. Noc, podczas której się pocałowali. Przez lata po tym wydarzeniu przekonywał sam siebie, że jego niestosowne zachowanie stanowiło jedynie idiotyczną próbę zatrzymania ostatnich ochłapów szkolnej niewinności. Nie pozwolił sobie zastanawiać się, dlaczego Potter odpowiedział na jego pocałunek. Ale jeśli był on prawdziwy, dlaczego jego mózg wysyłał mu pełne niepokoju sygnały na widok byłego wroga? Dlaczego czuł się tak niezręcznie wytrącony z równowagi, gdy tylko go zobaczył?
— Wydajmy ucztę na cześć z dawna oczekiwanego — zaproponował Severus tonem pełnym sarkazmu. — Oto przybył nasz Złoty Chłopiec.
Po wszystkim, co się stało od czasu opuszczenia Hogwaru, Draco zdał sobie sprawę, że jego ogromna wrogość w stosunku do Pottera znacznie zmalała. Zostawił za sobą dziecinny gniew, nawet o tym nie wiedząc i założył, że zrobili to również pozostali, więc zaskoczyła go gorycz w słowach Severusa.
Potter wyglądał niemal tak samo, jak tamtej nocy, był być może nieco szerszy w ramionach, a wyczerpująca wojna ukształtowała umięśnioną sylwetkę. Najbardziej uderzającą różnicę stanowił zbyt poważny wzrok i zmęczony wyraz twarzy.
Grupa szła do przodu przez zatłoczone pomieszczenie, aż w końcu Draco zorientował się, że zmierzają w kierunku pustej części sali, w której siedział z Severusem. Potter odsunął się od reszty i stanął dokładnie przed nim. Wyczuwając swoje niekorzystne położenie, wstał szybko, by spojrzeć mu prosto w oczy. Z zadowoleniem odkrył, że jest wyższy od Pottera. Niewiele, ale wystarczająco.
Potter wyciągnął do niego dłoń.
— Malfoy — przywitał się.
Draco wiedział o obecności grupki fotografów, gotowych uwiecznić tę historyczną scenę. Czując się zakłopotanym do granic możliwości, odpowiedział jedynym możliwym sposobem, mając nadzieję, że jego własna dłoń nie jest wilgotna od potu.
— Potter.
Severusowi zaparło dech w piersiach.
Potter nie odsunął się tak szybko, jak przewidywał Draco, ale utrzymywał ich kontakt przez długą chwilę. Zastanawiał się, czy było to całkowicie zamierzone działanie na korzyść fotografów.
— Przykro mi. — To wszystko, co powiedział Potter, chociaż nie wyjaśnił, czy przyznał to z powodu uwagi tłumu skoncentrowanej na nich z nieskrywaną ciekawością, czy traumą związaną z rozprawą jego ojca, a może z powodu ich własnej, okropnej historii.
— Wiem — odpowiedział Draco, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru.
Potter poprowadził swoją grupę wzdłuż rzędów krzeseł, zatrzymując się, by zaoferować uścisk dłoni Severusowi, który nie zaprzątał sobie głowy wstawaniem. Dean Thomas usiadł obok Draco i obdarzył go zaskakująco ciepłym powitaniem.
Jego odpowiedź została przerwana przez głośne echo zatrzaskiwanych drzwi, które przyciągnęło uwagę zgromadzonych i ściszyło dotychczasowy hałas do cichego szeptania. W tym samym czasie dwoje drzwi — jedno po lewej stronie podestu i drugie po prawej — również się otwarło. Przez pierwsze weszli członkowie Wizengamotu, milczący i poważni, zasiadając za bogato zdobionymi stołami. Pomiędzy nimi widniały wyraźne przerwy — Draco dostrzegł, że ci zabici w wojnie nie zostali zastąpieni, prawdopodobnie jako niewysłowione stanowisko wobec tego, dlaczego dziś się tutaj zebrali.
Drugimi drzwiami czterech aurorów wyprowadziło osłoniętą ich ciałami wysoką postać jego ojca. Maszerowali powoli ku środkowi sali, po czym zatrzymali się przed sędziami. Za nimi szedł pełnomocnik Lucjusza. Draco miał wrażenie, że każdy w pomieszczeniu słyszy bicie jego serca, tak bardzo podziałał na niego widok niewidzianego od miesięcy ojca. Uwaga widowni skupiła się jednak całkowicie na Lucjuszu. Reagowali na jego obecność syknięciami i mamrotanym pod nosem bełkotem.
— Bezlitosna, śmierciożercza szumowina! — usłyszał czyjś donośny głos.
Głos ten poparł zaraz kolejny, a potem kolejny, a w końcu zewsząd słychać było krzyki. Jego ojciec, zamarły w bezruchu pomiędzy strażnikami, nie zareagował na obelgi w żaden sposób.
— Cisza! — Głośna komenda dobiegła od najbardziej zwracającego uwagę czarodzieja, najwyraźniej nowego przewodniczącego Wizengamotu. Draco przywołał w pamięci jego imię: Eurybiades Tabernash.
Pamiętał go z kilku ministerialnych raportów, które zdawał, chociaż nie był wtedy świadomy jego pozycji.
Lucjusza zaprowadzono do odizolowanego krzesła na środku pomieszczenia. Kiedy jego ojciec usiadł, Draco obserwował, jak mocne skórzane pasy opinają się ciasno wokół nadgarstków i kostek, przywiązując go do siedzenia. Powiedział sobie, że na niego nie spojrzy, ale nie potrafił przyglądać się niczemu innemu. Ostatnim razem widział go tego ranka, gdy uciekł i nigdy nie mieli okazji, aby się pożegnać. Przeznaczenie sprawiło, że teraz nie mieli już na to szansy.
Jeden z członków Wizengamotu — czarownica o melodyjnym głosie — zaczęła czytać zarzuty ministerstwa wobec jego ojca. Długość rolki pergaminu w jej dłoni oznaczała, że nie skończy ich wymieniać przez długi czas. Zdumiewała sama mnogość zarzutów. Draco doświadczył niektórych z nich, o innych jedynie słyszał, a jeszcze inne były nowe. Za każdy z nich osobno Lucjusz mógłby dostać najwyższą karę.
Jego ojciec nie miał żadnych szans.
Gdy czarownica skończyła czytać, Tabernash zwrócił się do ojca Draco:
— Czy nazywasz się Lucjusz Malfoy?
Nastała długa chwila milczenia, wyraźnie naznaczona prowokacją.
— Tak.
— Czy masz coś do powiedzenia odnośnie stawianych zarzutów?
Żadnej odpowiedzi. Obrońca Lucjusza, Lysander Redmund, wstał z miejsca obranego nieopodal.
— Pan Malfoy nie życzy sobie zeznań w swoim imieniu.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Tabernash z marnie ukrytą ulgą. Jego odmowa ułatwiła rozprawę, która niekoniecznie stała się dzięki temu mniej skomplikowana.
Niski czarodziej podszedł do pobliskiego stolika, by zdjąć okrywającą go tkaninę. Draco rozpoznał leżące na nim eliksiry — buteleczki Veritaserum, jedna dla każdego świadka. To zapowiadało długi dzień.
Rada postanowiła zacząć od przesłuchiwania kilku osób, które przetrwały ataki Lucjusza, wymieszanych z bliskimi tych, którzy nie mieli szczęścia przeżyć. Mimo to, po kilku godzinach, ich słowa zaczynały być przerażająco podobne.
— Zanim zdołaliśmy uciec, rzucił na mojego męża klątwę uśmiercającą i zobaczyłam zielone światło...
— ...potem wycelował we mnie różdżkę i usłyszałam, jak wypowiada Crucio...
— ...krzyknął Incendio i cały pokój stanął w płomieniach, ledwie uszedłem z życiem...
— ...potem zamordował całą dziesiątkę we śnie...
— ...torturował mnie przez godziny, ale przecież...
— ...uśmiechał się cały czas, jakby mu się to podobało...
— ...wszędzie była krew...
— ...to tylko dzieci, ale on...
Jedynym dźwiękiem poza zeznaniami był odgłos otwierających się i zamykających drzwi, kiedy obserwatorzy rozprawy jeden po drugim opuszczali dyskretnie salę, uznając, że opisy są zbyt graficzne dla ich wrażliwych żołądków.
Potter był następnym świadkiem, ku niewyrażonej uciesze tłumów. Pod wpływem Veritaserum beznamiętnie opowiedział o roli Lucjusza w zmartwychwstaniu Voldemorta i jego poczynaniach w ministerstwie, kiedy zabito Syriusza Blacka, dwóch wydarzeniach, o których Draco nigdy nie słyszał z perspektywy Zakonu. Potter przez kilka ostatni lat nauczył się dobrze wysławiać, a jego trzymające w napięciu zeznania sprowadziły słuchaczy na krawędzie siedzeń. Po niemal godzinnym, porywającym monologu został zwolniony, ale Draco sądził, że Prorok Codzienny będzie powtarzał jego przerażające słowa przez całe tygodnie.
— Ministerstwo wzywa na świadka Severusa Snape’a.
Po raz pierwszy tego dnia Lucjusz okazał zainteresowanie wzywanym, obdarzając Severusa spojrzeniem bezgranicznej odrazy i nazywając go „zdrajcą krwi”. Severus nie zareagował, nawet na niego nie spojrzał. Bez słowa wypił Veritaserum.
— Co należało do twoich zadań w Zakonie Feniksa? — zapytał go Tabernash.
— Byłem tajnym szpiegiem pomiędzy śmierciożercami. Miałem szczęście pozostać nieodkrytym aż do ostatniej bitwy.
— Czy Zakon wiedział o twoim postępowaniu w jego imieniu?
— Tak, oczywiście. Donosiłem o poczynaniach śmierciożerców tak często, jak tylko mogłem.
— I pomogłeś zaaranżować pułapkę, która doprowadziła do walki pomiędzy Harrym Potterem a Voldemortem?
— Odegrałem w tym swoją rolę.
— A twoje zasługi dla ministerstwa zostały nagrodzone Orderem Merlina, zgadza się?
— Tak.
Tabernash zadawał mu pytania w związku z wcześniejszymi zeznaniami, szukając i zazwyczaj znajdując potwierdzenie zarzutów przeciwko Lucjuszowi. Uwaga Draco zaczęła się rozpraszać, póki nie usłyszał, jak Tabernash zadaje kolejne pytanie:
— Czy wiedziałeś o innych szpiegach pomiędzy śmierciożercami?
— Tak.
— Kto to był?
— Pierwszy to syn Lucjusza Malfoya, Draco.
Serce zaczęło mu bić szybciej i żałował, że bardziej nie uważał. Co skłoniło Wizengamot do tego, by pytać o innych szpiegów? Miał nadzieję — próżną, jak się okazało — że nic z jego poczynań nie zostanie wspomniane. Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę.
— Kiedy Draco Malfoy zaczął pracować dla Zakonu?
— Przyszedł do mnie, kiedy był moim uczniem w Hogwarcie. Miał niecałe szesnaście lat. Pracowałem z nim i trenowałem go przez kilka lat, zanim jego ojciec wezwał go, by został śmierciożercą, tuż przed tym, jak rozpętała się wojna.
Draco zdawał sobie sprawę z rosnącej liczby badawczych spojrzeń ze strony zaskoczonych Gryfonów, ale nie odwrócił głowy w ich kierunku.
— Draco zdołał pozostać ze śmierciożercami przez około rok — dodał Severus. — Służyliśmy razem w ich kwaterach.
— Dlaczego odszedł?
— To była moja decyzja, poprosiłem go o to. Dwóch członków Zakonu zostało złapanych, a jeden z nich posiadał informacje, których ujawnienie prowadziłoby do złapania Harry’ego Pottera. Draco pomógł im uciec, zanim zostali przesłuchani, co demaskowało jego rolę jako szpiega Zakonu. Za jego zasługi dla ministerstwa został mu przyznany Order Merlina.
Severus odpowiadał na pytania wyraźnie rozwlekle w przeciwieństwie do ich wcześniejszych treningów z Veritaserum. Najwyraźniej nie sądził, że publiczne ogłoszenie prawdy przez Pottera okazało się wystarczające, by wytłumaczyć, że Draco nie stał po stronie Lucjusza. Nie żeby jego zeznanie bardzo się liczyło — reputacja Snape’a plasowała się jedynie odrobinę wyżej niż Draco.
W międzyczasie Dean Thomas wypalał w nim dziurę intensywnością swojego spojrzenia, ale Draco nadal nie odwracał głowy w jego stronę.
— Czy w gronie śmierciożerców znalazł się jeszcze ktoś pracujący dla Zakonu Feniksa?
— Jedna osoba, Gregory Goyle.
Teraz to Draco był zaskoczony — czy Gregory nie należał do śmierciożerców przez cały czas?
Z tego co się okazuje, nie.
— Goyle przyszedł do mnie po tym, jak odszedł Draco. Zrozumiał, że młody Malfoy pracował dla Zakonu i był zdeterminowany zastąpić go najlepiej, jak potrafił.
— Gdzie teraz przebywa?
— Nie żyje. Nie miał przeszkolenia w oszukiwaniu i nie miał do tego talentu. Odkryto go niedługo po ostatniej bitwie. Zabił go własny ojciec.
Draco poczuł niepohamowany przypływ gniewu i musiał zaangażować całą samokontrolę, by nie okazać żadnych emocji. Zacisnął pięści na kolanach, wyczuwając paznokcie wbijające mu się w wewnętrzną stronę dłoni. Jego agresywne uczucia powinny zostać skierowane w kierunku śmierciożerców — wiedział to — ale zamiast tego wylewały się one na wszystkich innych: Severusa, który nie powiedział mu o Gregorym, na Dumbledore’a, który nie zmusił Goyle’a do pozostania w Hogwarcie, a przede wszystkim na siebie, za brak możliwości ochrony swojego starego przyjaciela, chłopca, który chciał być taki jak Draco, który przypłacił swą lojalność śmiercią z rąk własnego ojca.
Właśnie w tym momencie Lucjusz odwrócił głowę i spojrzał prosto na niego z wykalkulowanym, brutalnym uśmiechem. Draco był wdzięczny, że zabrano mu różdżkę, bo mógłby zabić ojca w oka mgnieniu z miejsca, w którym siedział, bez cienia wyrzutów sumienia.
Z radością pozwoliłby ministerstwu wykonać to za niego, to jest, oczywiście, gdyby odczuwali miłosierdzie. W innym wypadku mogliby przetransportować go do Azkabanu i przekazać dementorom.
Rada Wizengamotu powróciła do sali już po pięciu minutach, by ogłosić werdykt w sprawie słynnego śmierciożercy Lucjusza Malfoya. Nie byli w miłosiernych nastrojach. Jego ojciec został skazany na spędzenie swego, oby krótkiego, życia jako pusta skorupka pozbawiona duszy.
Pocałunek.Draco skorzystał z powstałego z tego powodu do świętowania, by rzucić się w kierunku drzwi, odebrać różdżkę i uciec z ministerstwa tuż przed reporterami, tłumem i Harrym Potterem, który z niewyjaśnionych przyczyn próbował go dogonić.
Nie wiedział, dlaczego zrezygnował z sieci Fiuu, w zamian pozwalając swojej szalonej ucieczce ponieść go przez główne drzwi na ulicę. Zdołał zgubić Pottera, ale znając jego nieustępliwą naturę, prawdopodobnie nie na długo. Czuł potrzebę przemieszczania się, by otrząsnąć się po całych godzinach bezruchu i szoku po werdykcie.
Widok ścigającej go sowy, kiedy odchodził, zatrzymał go. Niezmiernie rzadko sowa szukała swojego adresata na ulicy. Sięgnął po wiadomość z prawdziwym strachem.
Nie pozwolimy, by twoja zdrada przeszła niezauważona. Narcyza i Lucjusz nie zostaną rozdzieleni na długo.Ogarnęło go odrętwienie. Przez klika nieskończenie długich chwil mógł tylko stać i wpatrywać się w przestrzeń, ignorując ciekawskie spojrzenia przechodniów.
W pewnym momencie podszedł do niego Potter. Czy przyszedł przed chwilą, czy stał tam przez długi czas, patrząc na niego współczującymi i pełnymi ciekawości oczami, ukrytymi za tymi idiotycznymi okularami? Draco bez słowa wręczył mu wiadomość i aportował się do rezydencji Malfoyów, wiedząc, że jest już za późno.
Sully — nie martwa, ale ogłuszona zaklęciem, co szybko sprawdził — leżała rozłożona w korytarzu przed pokojem Narcyzy. Draco zostawił ją na miejscu.
Otworzył drzwi sypialni i zdołał zrobić kilka kroków, zanim opuściły go wszystkie siły.
Narcyza nie żyła, to było jasne.
Wiadomość przekazana została bez wątpienia w stylu śmierciożerców. Jej morderstwo zaplanowano tak, by przysporzyć ofierze jak najmniej cierpienia — Draco mógł dostrzec, że umarła natychmiast, za co był wdzięczny — ale zadać go jak najwięcej osobie, która ją znajdzie.
Całkowicie przewidywalne. Nie zamierzali ukarać Narcyzy. Bez wątpienia nie żywili wobec niej żadnej urazy, prawdopodobnie cieszyli się jej gościnnością, kiedy zbierali się we dworze na wieczorach śmierciożerców. Była jedynie wygodnym narzędziem, kobietą pełną talentów, które udoskonaliła podczas małżeństwa z Lucjuszem, pustą tabliczką w oczach jej oprawców, na której mogli napisać swoją makabryczną wiadomość do Draco.
Chwiejnym krokiem wpadł do łazienki i zwymiotował do umywalki.
*
Każdy żyjący członek Zakonu Feniksa, którego Draco znał, nieważne czy był z nim blisko, czy nie, a nawet osoby zupełnie mu obce, uczestniczyły w pogrzebie jego matki. Przypuszczał, że za ten celowy i publiczny pokaz wsparcia powinien dziękować Severusowi, ale nie zamierzał o tym wspominać. Severus by sobie tego nie życzył.
Koniec rozdziału trzeciego
*
And if I could save you, and if I could find a solution,
I would die a thousand times, to get you out of here — tłumaczenie szyszki.
**
My back to the wall, a victim of laughing chance — tłumaczenie szyszki.
***
Acordei de um sonho estranho um gosto de vidro e corte
Um sabor de chocolate no corpo e na cidad
Um sabor de vida e morte ...Com sabor de vidro e corte
As horas năo se contavam, e o que era negro anoiteceu
Enquanto acontecia, Eu estava em San Vicente — tłumaczenie szyszki z angielskiego, tłumaczenie autorki z portugalskiego.
****
Bayeza abafana bancane wema, Baphethe iqwasha, baphethe bazooka
Bathi "Sangena savuma thina, Lapha abazange bengena abazali bethu, Nabadala...” — tłumaczenie Kaczalki z angielskiego, tłumaczenie autorki z zuluskiego.
*****
Melhor seria ser filho da outra
Outra realidade menos morta
Tanta mentira, tanta força bruta — tłumaczenie Lasair z angielskiego, tłumaczenie autorki z portugalskiego.