Kolejny rozdział w Wasze ręce.
Za betę dziękuję Aev i Michiru, a specjalne podziękowanie kieruję w stronę Ka, która dała radę zdaniu, nad którym głowiły się aż cztery (!) osoby.ROZDZIAŁ 2Czy zmusili Cię byś zamienił swoich bohaterów na duchy?
Rozgrzany popiół na drzewa? Gorące powietrze na chłodny powiew? Słabą pociechę w odmianę?
Czy już zamieniłeś swoją epizodyczną rolę w wojnie na główną rolę w klatce?(„Wish You Were Here" — Pink Floyd)
1Upomnienia Severusa odnośnie wystawiania się na niebezpieczeństwo tylko zdenerwowały Draco, wpędzając go w paranoję. Przemierzając wyludnioną część Pokątnej miał wrażenie, że ktoś go śledzi. Czuł się dziwnie wyeksponowany i podświadomie wrócił do nawyków z wcześniejszych lat — niepostrzeżenie przebiegał wzrokiem po mijanych drzwiach i cienistych zakamarkach, przyglądał się przechodniom, poszukując oznak tego, że został rozpoznany, zatrzymywał się i kluczył, by sprawdzić, czy nie ma ogona.
Przez jedną niepokojącą chwilę wydawało mu się, że w mrocznym zaułku dostrzegł cień różdżki wyłaniającej się z otaczającej ją ciemności, ale gdy odwrócił głowę, by to sprawdzić, niczego już tam nie było.
Niemniej jednak nieco się rozluźnił, gdy minął lśniące drzwi i znalazł się w cichej i nierzucającej się w oczy kancelarii Redmund, Hall i Strongfellow.
Sekretarka Redmunda spojrzała na niego i uśmiechnęła się, zachowując stosowny profesjonalizm.
— Czeka na pana w sali konferencyjnej, panie Malfoy — powiedziała. W jej głosie można było wychwycić ledwie delikatny cień flirtu.
Draco zamarł w drzwiach, gdy zauważył, że Redmund — mimo jego oczekiwań — nie był sam. Nie rozpoznał żadnego z mężczyzn siedzących przy stole razem z adwokatem, ale znał ten typ.
— Panie Malfoy — odezwał się Redmund i Draco usłyszał w jego głosie skrywane zaniepokojenie. — Ci panowie przybyli kilka minut temu i nalegali na rozmowę z panem. Obawiam się, że nie mogłem im odmówić.
To powiedziało wszystko, co Draco powinien wiedzieć. Niemal nikt nie miał takiej siły przebicia, by podważyć prestiż Redmunda i dostać się na spotkanie z jednym z jego klientów, zwłaszcza bez uprzedzenia. To musieli być aurorzy. I to nie byle jacy aurorzy. Redmund wyjaśniał właśnie, że nie ma z tą wizytą nic wspólnego i że się na nią nie zgadzał, ale brak mu możliwości, by ich powstrzymać, czym był głęboko urażony.
— Nazywam się Jerald Carr — rzucił jeden z mężczyzn jakby od niechcenia, lecz w sposób, który upewnił wszystkich, że nie było to imię i nazwisko, które otrzymał w chwili urodzenia. — A to Ted Macumber. — Nie wyciągnęli rąk na powitanie.
Nie wspomnieli o AZL, ale Draco i tak uznał, że to oni. Akronim powstał od niczym niewyróżniającej się nazwy „Aurorzy z Zachodniego Londynu”, ale w czarodziejskim świecie wszyscy mówili o nich „Aurorzy Z Licencją”. Z licencją na wszystko. Bez jakichkolwiek ograniczeń.
Kurwa.
Draco nie kłopotał się odpowiedzią. Serce waliło mu jak młotem, gdy rozmyślnie okrążył stół i zajął puste skórzane krzesło obok Redmunda z udawaną pewnością siebie, której jednak wcale nie czuł. Zauważył, że Redmund demonstracyjnie zrezygnował z przekąsek. Brakowało kawy, herbaty, a nawet szklanki z wodą, które mogłyby dać złudne wrażenie, że goście są tutaj mile widziani.
— Będziemy grać w dobrego i złego aurora? — spytał z nieszczerą grzecznością. Pamiętał, jak Severus rok temu powiedział mu, że w czasie przesłuchania nigdy niczego się nie wygrywa. Tylko się traci.
— Nie będziemy w nic grać, panie Malfoy — odpowiedział Carr tym samym tonem.
Carr, czy też nie-Carr, był niechlujnie wyglądającym mężczyzną w średnim wieku, z nadwagą i mieszczańskim sposobem zachowania. Wyglądał, jakby przez dłuższy czas niedosypiał. Jego partner, nie-Macumber, wyglądał, jakby był o dobre dwadzieścia lat młodszy, do tego wysoki, niedożywiony i nadgorliwy. Na żadnym z nich nie zatrzymałoby się wzroku na ulicy, o co, zdaniem Draco, dokładnie chodziło. Tutaj, w prywatnej sali konferencyjnej Redmunda, w otoczeniu drogiego, luksusowego dywanu, kosztownych, lśniących mebli i z niemal namacalną w powietrzu elegancją, wydawać się mogło, że mężczyźni znikną z uwagi na swoje prawie nieistotne znaczenie. Ale Draco miał pewność, że popełniłby wielki błąd, gdyby dał się na to nabrać.
— Mamy do przedyskutowania kilka kwestii dotyczących spraw z ministerstwem — zaczął Carr z wyćwiczoną obojętnością.
— Kwestii, które mogą okazać się dla pana przydatne — dodał Macumber.
Draco pomyślał, że to oświadczenie definitywnie przebija „nie dojdę w twoich ustach” pod względem bycia najbardziej bezsensownym zapewnieniem wszechczasów i odwrócił się, by ocenić reakcję Redmunda na ten otwarty atak. Jednak Carr, jakby przewidując jego ruch, odezwał się:
— Pan Redmund jest tutaj, ale rozumie, że nie może się odzywać. Z reguły nie pozwalamy, by w rozmowach uczestniczyły osoby postronne, jednak on stanowczo odmówił pozostawienia cię z nami sam na sam. — Obdarzył Draco krótkim, fałszywym uśmiechem. — Gdybym był tobą, trzymałbym się go mocno, bo zazwyczaj prawnicy, których spotykamy, są bardziej niż szczęśliwi, mogąc ulotnić się, gdy tylko się pojawimy.
Macumber pokiwał głową. Draco miał ponure wrażenie, że aurorzy traktują to jako wyświadczoną mu przysługę, za którą przyjdzie mu słono zapłacić. Niezależnie od tego, jak pójdzie rozmowa, nie żałował, że będzie miał przy sobie chociaż niemego Redmunda.
Nastała krępująca cisza, ale Draco — stawiając na ślizgońską ostrożność — nie chciał pierwszy przerwać milczenia. Opanował to do perfekcji podczas dziesiątek odbytych po wojnie sesji z aurorami dokładnie takimi, jak ci dwaj przed nim. W końcu przemówił Carr:
— Przyjmuję, że nie podjęto decyzji o ugodzie dotyczącej twojego dziedzictwa tak szybko, jak można się było tego spodziewać.
Na te słowa Draco poczuł w pokoju chłód, którego wcześniej nie był świadomy. Aż do tej chwili za opóźnienia obwiniał typowy biurokratyczny bajzel. Nie rozważał powodów mogących stanowić większe zagrożenie. Najwyraźniej od czasów wojny stał się zdecydowanie zbyt beztroski.
— Jesteśmy tutaj, by pomóc przyspieszyć pewne rzeczy — dodał Macumber, uważnie mu się przyglądając. Wydawało się, że ma jakąś obsesję na punkcie tych
rzeczy.
— W zamian za… — Nadeszła kolej Draco na pociągnięcie ich za język.
— Myślę, że pamiętasz Rabastana Lestrange’a? — Carr, ponownie zainteresowany, pochylił się ku niemu.
Na dźwięk tego nazwiska Draco dopadła nagła fala nudności. Praktycznie nie było szans na to, by jego twarz pozostała bez wyrazu.
— Nie — powiedział, nie chcąc mówić nic więcej, by nie zdradzić, w jakim był szoku.
Carr zmarszczył brwi, przez co wyglądał jak rozczarowany rodzic stojący przed upartym dzieckiem.
— Zabawne, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć. Szczególnie, że jesteście spokrewnieni.
— Nie jesteśmy.
— Jest bratem twojego zmarłego wuja Rudolfa…
— Wuja przez małżeństwo. Więc powtarzam, nie jesteśmy spokrewnieni. Chcesz, żebym wyjaśnił, na czym polega pokrewieństwo?
— Ale to oczywiste, że go pamiętasz — rzucił niecierpliwie Macumber, brzmiąc zupełnie jak Carr, mimo oczywistych różnic, jakie ich dzieliły.
— Nie zrozumieliśmy się. — Draco potrząsnął głową. — Nie chciałem powiedzieć „nie, nie pamiętam go”. Pamiętam go nawet zbyt dobrze, ale nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Chodziło mi o „nie, nie pomogę wam”.
— Wielka szkoda. — Carr spojrzał na niego z niesmakiem. — Myślałem, że będziesz zainteresowany pomocą w złapaniu jednego z najbardziej znanych śmierciożerców, wciąż przebywających na wolności.
— Więc źle myślałeś. — Draco podkreślił swoje słowa, rzucając aurorowi typowe malfoyowskie spojrzenie. Czy Carr naprawdę sądził, że Draco rzuci się na szansę wplątania się w problemy z którymkolwiek z Lestrange’ów? Wystarczyło mu, że musiał przebywać w ich towarzystwie we dworze, gdy był młody. — Zapomniałeś dodać, że jest najbardziej znanym szaleńcem, znajdującym się wciąż na wolności. A gdy ostatnio sprawdzałem, uganianie się za śmierciożerczymi wariatami było twoją robotą, nie moją.
Macumber robił wrażenie dziwnie zasmuconego odmową Draco, tak jakby właśnie złożył mu propozycję małżeństwa i został odrzucony.
— Wydawało mi się, że każdy ma swoją rolę do odegrania, by upewnić się, że ludzie tacy jak Lestrange zostaną osądzeni.
— Czy ty właśnie usiłujesz zagrać na moim poczuciu lojalności względem ministerstwa? O, Boże, faktycznie tego próbujesz! — Draco zaśmiał się złośliwie. — Naprawdę powinni zacząć dostarczać Proroka Codziennego do zachodniego Londynu. Mógłbyś prześledzić historię tego, jak ministerstwo odwdzięczyło się za moją lojalność. Oszczędzilibyście sobie drogi.
— Co za pech, że tak mówisz, Malfoy. — Carr bacznie mu się przyglądał. — Tym bardziej, że zagadnienie twojego spadku okazało się tak skomplikowane. Dopóki dokumenty nie zostaną podpisane, a cała kwestia się nie wyjaśni, twoja sprawa jest… zawieszona w próżni.
Draco zarejestrował, że siedzący obok Redmund drgnął, jednak nadal nie powiedział ani słowa, więc Ślizgon poszedł za jego przykładem.
— Weźmy na przykład wszystkie te wielkopańskie posiadłości. Sądzę, że jest ich blisko tuzin… — Carr przesunął wzrok na swojego partnera, który pokiwał głową w entuzjastycznym zapewnieniu. — Więc tuzin. Przypuszczam, że każda z nich jest droga w utrzymaniu. Uważam, że nie jest oczywiste, kto w trakcie ministerialnego postępowania pokrywa koszty konserwacji i zachowania ich w odpowiednim stanie.
Draco spojrzał na niego beznamiętnie.
— Ministerstwo konfiskuje wszystkie posiadłości. Wizengamot wyraził się jasno w tej sprawie. Uważam więc, że to ministerstwo odpowiada…
— Tak, możesz tak
uważać. Ale to niemożliwe do wyegzekwowania, o czym zapewniłby cię pan Redmund… gdyby tylko mógł.
Draco nie rozumiał, do czego dąży Carr, używając takich argumentów, a wątpliwości jedynie pogłębiały jego irytację.
— Bezmyślnością ze strony ministerstwa byłoby celowe niszczenie posiadłości. Ich wartość…
— Och, przepraszam. Nie to miałem na myśli. Musisz mi wybaczyć, słowa nie są moją mocną stroną. Nie tak jak twoją czy pana Redmunda. Oczywiście, że ministerstwo zrobi wszystko, by upewnić się, że posiadłości są utrzymane na najwyższym poziomie. Bez względu na koszty. Prawdziwym problemem jest to, kto je pokryje. Stanowisko ministerstwa jest takie, że pan, panie Malfoy, będzie odpowiadał finansowo, dopóki figuruje pan jako właściciel na papierze. Oczywiście, do momentu podpisania dokumentów o przejęciu.
Podczas gdy Carr wygłaszał swój mały wywód, Macumber rozwinął długi zwój, po czym zaczął czytać głosem znudzonego uczonego:
— Nieruchomość w Nowym Jorku. Burmistrz miasta twierdzi, że bierne palenie papierosów jest bardzo niebezpieczne, w zasadzie rakotwórcze, a w pomieszczeniach unosi się zauważalny zapach tych szkodliwych substancji. Naszym zaleceniem jest doprowadzenie do całkowitej likwidacji wyposażenia i wymiany wszystkich mebli. Nieruchomość w Pradze. Utrzymująca się wilgotność powoduje nieznaczne pogorszenie stanu znajdujących się tam dzieł sztuki. Zalecamy całkowitą renowację każdego z dwudziestu siedmiu ulokowanych tam obrazów. Istnieje możliwość, że trzy magazyny w Hogsmeade zbudowane są z materiałów niebezpiecznych, znanych jako azbest. Domagamy się wynajęcia mugolskiego specjalisty, który usunie problem w każdym budynku, co, jak mi powiedziano, zajmie miesiące. Nieruchomość w Paryżu…
Carr machnięciem dłoni nakazał mu zamilknąć.
— Obawiam się, że twój ojciec marnie troszczył się o utrzymanie posiadłości w przyzwoitym stanie. Ale nie będzie pierwszą osobą, która pozostawiła swoim potomkom zobowiązania, które ich zrujnują. Wydaje mi się, że takie naprawy z łatwością pochłoną wszystkie pieniądze, które udało ci się zatrzymać.
— Zdecydowanie — przytaknął Macumber. — Takie naprawy są bardzo drogie.
Przesłanie było jasne: rozgrywasz piłkę z idiotami z AZL albo stoisz z boku i przyglądasz się, jak ministerstwo doprowadza cię do bankructwa. Czegokolwiek od niego chcieli, musiało to być na tyle ważne, że zdecydowali się użyć wszystkich argumentów, by uzyskać jego zgodę. Do głowy przyszło mu powiedzenie o znalezieniu się między młotem a kowadłem.
— Możemy z tym walczyć — powiedział Draco, chcąc raczej zyskać na czasie, niż świadomie wybierając taką linię obrony.
— Tak, możecie — odpowiedział rzeczowo Macumber, tak jakby cała rozmowa znajdowała się w scenariuszu, którego uczył się przez tydzień. — Choć prawdopodobnie zajmie to lata, a ministerstwo będzie nalegać, by do ostatecznego rozstrzygnięcia gotówkę umieścić w depozycie.
— Ja…
Carr wydawał się znudzony tą wymianą zdań i przerwał Draco:
— Założę się, że Harry Potter wdzieje na siebie pelerynę wojownika i po raz kolejny cię ocali. Jego wielbiciele na pewno podejmą się krucjaty dla
kochasia ich bohatera. Czyż nie?
Draco czuł, jak w odpowiedzi na tę próbę nacisku rośnie jego gniew i walczył, by utrzymać ten sam ton głosu.
— Harry’ego w to nie mieszaj.
— Więc masz ochotę żyć jak nędzarz? Jakie to romantyczne. Oczywiście, Potter będzie cię wspierać. Ach. W sposób, do którego jesteś przyzwyczajony. Przynajmniej tak mówią.
— Harry’ego w to nie mieszaj — powtórzył Draco tym samym, bezbarwnym tonem.
Sukinsyn.Carr mówił tak spokojnie, jakby dyskutowali o możliwości pojawienia się popołudniowych opadów.
— Jestem pewny, że nie miałby nic przeciwko utrzymywaniu cię. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Wydawało się, że scenariusz przewidywał teraz kwestię Macumbera.
— Oczywiście tak długo, jak będzie uznawał, że warto.
Draco nie udzielił odpowiedzi żadnemu ze swoich prześladowców, skupiając uwagę na idealnie wypolerowanej powierzchni stołu, ale najwyraźniej ich to nie obchodziło. Zamiast tego zaczęli zwracać się do siebie, kontynuując dyskusję i świdrując go wzrokiem.
— Słyszałem, że Malfoy jest dość utalentowany w pewnej dziedzinie — powiedział Carr do swojego partnera. — Co sprawia, że zastanawiam się, kto jeszcze jest świadomy jego unikalnych umiejętności.
— Nie sądzę, by chciał to rozgłaszać, prawda? — odpowiedział Macumber ze złośliwym uśmiechem, który jeszcze bardziej wydłużył jego i tak zbyt chudą twarz.
— Wątpię. Nie przypominam sobie, by poruszono tę kwestię podczas ceremonii przyznania Orderu Merlina.
— Myślisz, że ma to wygrawerowane z tyłu orderu?
— Albo na
swoim tyle, w miejscu, dzięki któremu mógł wykonywać wszystkie postawione mu żądania. „Szczere podziękowania od ministerstwa dla Draco Malfoya, doskonałej seksualnej przynęty”.
— Dążycie do czegoś konkretnego? — Draco w końcu wybuchł. — Więc przejdźcie do rzeczy.
Carr rozkoszował się tym, że udało mu się zaleźć Draco za skórę.
— Chcemy tylko powiedzieć — uśmiechnął się złośliwie — że to źle, iż twoich czynów wojennych nie może docenić więcej osób. Tego, jak przez miesiące szantażowałeś Williama Pritcharda. Jak przekonałeś go, żeby przekazywał ci tajne informacje tak, by Voldemort nawet się nie zorientował… Cóż, mogę tylko przypuszczać, że robiłeś
coś, co było warte jego czasu.
Czy Carr miał zamiar wyciągnąć wszystko w obecności Redmunda? Całe szczęście, że adwokat był od dziesięcioleci związany z Malfoyami i Draco wątpił, by cokolwiek było w stanie go zszokować. Swoją drogą, Carr zdawał się doskonale wiedzieć, jak z zaskakującą finezją odgrywać złego aurora i Draco wraz z narastającą złością poczuł coś na kształt uznania dla jego umiejętności.
— Ja…
— Musiało być kłopotliwe, gdy Pritchard został wezwany i dał się zabić. Długo go opłakiwałeś? Och, jak sądzę nie. Raczej szybko przeniosłeś swoją uwagę na… Kogo tym razem? Ach, tak, na Rabastana Lestrange. Twojego nie-krewnego. Który coś zwąchał, gdy zwiałeś.
— Nie zwiałem.
— Co?
— Nie zwiałem — powtórzył Draco, wiedząc, że Carrowi nie przypadnie do gustu taka sprzeczność w samym środku jego przemówienia, po czym powtórzył to głośno po raz kolejny, tak by załapali. — Kazano mi odejść. Zakon kazał. Jeśli masz zamiar robić mi wyrzuty na podstawie mojej paskudnej historii, to przynajmniej rób to dobrze.
— Och, przykro mi — powiedział Carr, a Draco wiedział, że to nieprawda. — Choć wiesz co? Myślę, że twoim najbardziej imponującym występem był sposób pozbycia się Erasma Jugsona. Jezu, to było dzieło geniusza. Jak udało ci się
namówić go, by pieprzył cię w łóżku twojego ojca? A może to tylko część gry, dodająca dreszczyku emocji?
— Wydaje mi się, że raczej niewiele rozmawiali. — Macumber zachichotał jak nastolatka.
Carr roześmiał się, ale po chwili w jego głosie nie było już ani śladu rozbawienia.
— Jednak rzucenie na siebie zaklęcia petryfikującego tuż po tym, jak usłyszałeś nadchodzącego ojca… To absolutnie genialne. Mówią, że twój ojciec zabił Jugsona tak szybko, że ten nawet nie miał czasu wyciągnąć z ciebie fiuta!
Nie reaguj, uparcie nakazywał sobie Draco.
Po prostu nie reaguj.Carr zniżył głos, brzmiąc teraz perwersyjnie intymnie:
— Zawsze słyszałem plotki na temat tego, co dzieje się z nagle umierającym mężczyzną. I właśnie przyszło mi do głowy, że ty, Malfoy, musisz znać prawdę, więc zdradź mi… Czy Jugson
doszedł?
Draco był już w połowie drogi do przeciwnej strony stołu, zanim zatrzymała go groźba użycia różdżki przez Macumbera. Poczuł, jak Redmund ciągnie go z powrotem na miejsce.
— Sukinsyny! — wysyczał. — Zrobiłem to dla waszej strony. Dla pieprzonej Jasnej Strony!
Zaraz potem uświadomił sobie, że nie miał pojęcia, czy bardziej wściekł się sposobem prowadzenia tej rozmowy, czy tym, że kompletnie stracił kontrolę. Osunął się z powrotem na krzesło i zmusił do robienia wrażenia spokojnego, patrząc na Carra tak odważnie, jakby nie przejawiał żadnego żalu i wątpliwości co do swoich wojennych działań.
Carr pochylił się, by zaatakować, a wyraz jego twarzy powiedział Draco, że stoi na z góry przegranej pozycji.
— Och, tak, oczywiście. A pan Potter z pewnością to potwierdzi, gdy będzie świadomy rodzaju twojego szlachetnego, hmm… poświęcenia.
Więc to tak. Draco, uwięziony między możliwością bankructwa a wizją narażenia swojego kochanka, stracił możliwość wyboru. Nagle zapragnął, nie po raz pierwszy, by ta noc, gdy cichcem przemykał do komnat Severusa, nigdy się nie wydarzyła. Żałował, że kiedykolwiek przystąpił do Zakonu i że pozwolił, by jego członkowie wykorzystali go w swoich ambitnych rozgrywkach. Żałował, że nie umknął do Aten, Waszyngtonu czy na Syberię, zamiast brać udział w wojnie, w której nie zyskał niczego prócz powszechnej pogardy, jaką darzyli go tak przyjaciele, jak i wrogowie. Czy obchodziło go w ogóle, dlaczego AZL w tak paskudny sposób chce go w to wciągnąć? Poczekał, aż wyrównał się jego oddech, i skapitulował:
— Czego ode mnie chcecie?
Trzeba przyznać, że Carr nie tracił czasu na napawanie się triumfem.
— Chcemy jedynie, byś zakończył sprawę Lestrange’a. Wiemy, że nadal jest tobą zainteresowany. Obserwował cię przez ostatni miesiąc…
— Chcesz powiedzieć, że mnie śledził? — Kolejny element układanki wskoczył na miejsce. — Przypuszczam, że to wam powinienem podziękować za poinformowanie go, gdzie mnie znaleźć?
— Niezupełnie. Nie jesteśmy pewni, jak cię odnalazł. Choć przecież jakoś zbytnio się nie ukrywasz. Pozowanie do mugolskich gazet... — Uniósł sugestywnie brew. — Lestrange lubi pięknych, młodych mężczyzn. Pewnie wali sobie konia nad twoimi zdjęciami.
— Lestrange’a bardziej pewnie interesuje zabicie mnie niż pieprzenie. To nie sekret, po której stronie ostatecznie się opowiedziałem.
— To bez znaczenia — powiedział Macumber.
— Cóż, nie dla mnie — odpalił gwałtownie Draco, czując w pełni uzasadnione uderzenie złości, za co został nagrodzony widocznym zaniepokojeniem Macumbera, który w zakłopotaniu odwrócił wzrok.
— Nie, to po prostu oznacza, że nigdy nie znajdziesz się wystarczająco blisko, by miał szansę cokolwiek zrobić.
— Jeśli to cię martwi, to nie wystawimy cię, Malfoy — przytaknął Carr.
— Och, oczywiście, że nie. — Draco odchylił się na krześle, prychając z oburzenia. — Nie wiem, dlaczego miałbym myśleć, że pozwolicie, by coś mi się stało.
Carr zacisnął tłuste paluchy na krawędzi stołu i niecierpliwie potrząsnął głową.
— Słuchaj, wszystko, czego oczekujemy, to żebyś pokazał się, prowokując go do ujawnienia się w miejscu i czasie, które my wybierzemy. W chwili obecnej Lestrange podejrzewa, że jesteś zainteresowany zmianą stron.
— Wysyłaliście mu jakieś intrygujące notki, prawda?
— Możliwe.
— Słuchaj, jeśli mam w to z wami zagrać, to musisz mi powiedzieć, co dotąd osiągnęliście. Jeśli nauczyłem się czegokolwiek podczas wojny, to tego, że każdy plan może się nie powieść. Muszę być w stanie szybko i odpowiednio zareagować.
— W porządku — odpowiedział Carr. — Podszywając się pod ciebie, wysłaliśmy do Lestrange’a kilka mało precyzyjnych wiadomości, w których utrzymywałeś, że zraziłeś się do Zakonu. — Nagle Carr się uśmiechnął. — A ta banda debili z Proroka Codziennego każde wydanie wypełniała po brzegi informacjami o tym, że obecnie robisz wrażenie niezadowolonego, Malfoy. Więc tak naprawdę niezbyt wszystko naciągnęliśmy.
Draco potrafił docenić ironię tej sytuacji.
— Kontynuuj — rzucił.
— Twoje studio organizuje pokaz za dwa dni. Przekazując notatkę Lestrange’owi, upewniliśmy się, by uświadomił sobie, że będziesz tam obecny. Będziesz wabikiem i liczymy na to, że Lestrange się pojawi.
— Jest tylko jeden mały problem, Carr. Ja nie biorę udziału w tym widowisku.
Po raz pierwszy Carr stracił nieco z okazywanej pewności siebie.
— Co masz na myśli? Dlaczego nie?
— Nie szkolono mnie do pracy na wybiegu. Nigdy tego nie robiłem.
Macumber, niczym perfekcyjny pochlebca, starał się zatuszować wpadkę Carra:
— Niby jak trudne może to być? Ktoś cię ubiera, wypycha na scenę i każe chodzić tam i z powrotem. Jak chodzić chyba wiesz?
— Zamknij się i słuchaj — wycedził Draco. — Tu chodzi o coś więcej. — Poczuł się dziwnie uspokojony tym, jak nagle Macumber zamknął usta. W jakiś sposób Draco właśnie odzyskał niewielką ilość kontroli, przynajmniej nad młodszym aurorem. — Sam fakt, że nie kazano ci się we mnie wielosokować powinien ci powiedzieć, że to nie jest tak proste, jak myślisz.
Carr wzruszył ramionami.
— Czy jest to coś, czego możesz nauczyć się do czwartkowego wieczoru? — zapytał.
— Prawdopodobnie tak — mruknął Draco po chwili zastanowienia.
— Więc zrób to.
W tym momencie do Draco dotarło, że Carr rzeczywiście chciał dorwać Lestrange’a. Wygłodniały wyraz twarzy aurora zdradził mu, że to coś więcej niż kolejne zadanie, że w tym przypadku chodzi nie tylko o pracę, ale i o przyjemność. Albo o obsesję, co było jeszcze gorsze.
— Nie możesz się doczekać, prawda? — stwierdził Draco. — Aż drżysz z niecierpliwości, by położyć na nim swoje łapy.
Carr zignorował rzucone wyzwanie. Rozparł się na krześle i ułożył dłonie na stole w sposób, który przywiódł Draco na myśl biznesowych magnatów.
— Sugeruję, żebyś zakasał rękawy i wziął się do roboty. Słuchaj, Malfoy, w zamian składamy ci konkretną ofertę. Pogadaj z szefem, wkręć się do pokazu, dając nam szansę na zgarnięcie Lestrange’a z ulicy, a rano spotkamy się tutaj i podpiszemy ugodę dotyczącą twojego spadku. I zgodzimy się na trzymanie Harry’ego w błogiej nieświadomości o twojej nieco barwnej śmierciożerczej działalności.
— I jak długo na to pozwolicie? Na zawsze? Czy aż do następnego razu, gdy będziecie chcieli, bym odwalił za was brudną robotę? Mogę nie być wystarczająco dobry, by obracać się w twoim kręgu towarzyskim, Carr, ale do tego się nadaję?
Macumber wyglądał, jakby znów chciał stanąć w obronie Carra i Draco nagle stwierdził, że ma ich obu dość.
— Daruj sobie — warknął. — Uznajmy, że dotrzymacie obietnicy zawartej w waszych kłamstwach, a ja będę udawać, że wam wierzę.
Ku jego zaskoczeniu, Carr tego nie zakwestionował.
— Więc wchodzisz w to?
Jakby Draco miał jakąś alternatywę.
— Wchodzę. Oczywiście, na podanych przez was warunkach. Zadbacie o uregulowanie sprawy mojego spadku, dostanę przed Lestrange’em każdą ochronę, którą dysponujecie, a Harry będzie ze wszystkiego wyłączony.
— Zgoda.
Macumber przesunął się, jakby chciał podać mu rękę.
Nie ma takiej opcji, pomyślał przerażony Draco, ale na szczęście Carr wstał szybko, przerywając niezręczny odruch, którym wykazał się jego partner.
— Oczekuję, że do czwartkowego wieczoru załatwisz wszystko tak, by nie było problemu — oznajmił Carr. — Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, wyślij mi sowę. W przeciwnym wypadku nie kontaktuj się. A w czasie pokazu, na widowni będziemy mieć trzech… — Spojrzał na Macumbera, który bezgłośnie wyartykułował „czterech” — …czterech aurorów. I jeszcze co najmniej czterech wokół budynku.
— Postarajcie się, by odpowiednio wyglądali, dobrze? To mugolski pokaz. — Draco nie mógł się powstrzymać i dodał: — I upewnijcie się, że zapłacono za miejsca. To impreza charytatywna. Dla dzieci.
Spojrzenie pełne wstrętu, które w odpowiedzi na insynuację skierował na niego Carr, było zaskakująco intensywne, i Draco zanotował to sobie w pamięci na później.
— Za bilety już zapłacono — odpowiedział Carr przez zaciśnięte zęby. — I posłuchaj. Jeśli w tłumie dostrzeżesz Lestrange’a, nie reaguj…
— Nie będę w stanie go dostrzec. Światła będą skierowane na mnie. Ważniejsze jest to, że nie będę miał nawet różdżki, więc cholernie dobrze postarajcie się mnie chronić, bo inaczej odpowiecie przed Harrym za stratę ważnej dla niego osoby.
— Tak, jasne. To wszystko. Nie kontaktujemy się ponownie aż do ranka po pokazie. Powiedzmy tutaj, w piątek, o dziesiątej? — Spojrzał na Redmunda, jakby adwokat cały czas był uczestnikiem prowadzonej rozmowy.
Redmund skinął głową.
— Więc do następnego. I nie wychylaj się, Malfoy — rzucił Carr przez ramię, w drodze do drzwi. Biorąc wszystko pod uwagę, to był dobry występ i on zdawał się o tym wiedzieć.
— Twoja troska jest wzruszająca — warknął Draco.
— No, dobrze — rzucił Macumber. Draco obserwował, jak majstruje przy zwijanym pergaminie, spiesząc się, by nie pozostać w tyle i czegoś nie spaprać. Jego niezdarność spowodowała, że frustracja Draco przerwała tamę, zalewając go zimną falą.
— Mam jedno pytanie — wycedził. — Nie załapałem. Który z was grał dobrego aurora?
Carr wykonał w drzwiach półobrót i odpowiedział, nim jego partner miał na to szansę.
— Dobrego, Malfoy? Myślałem, że spędziłeś wystarczająco dużo czasu na wojnie, przekonując się, że coś takiego nie istnieje. Prawda?
*
Ja nie potrafię wyjaśnić, ty zrozumieć, że nie taki jestem.(„Comfortably Numb", Pink Floyd)
2Harry wiedział, że rozgrzebując na talerzu jajka i tosty, denerwował Sully, więc przełknął jeszcze trzy kęsy, a resztę nieco uporządkował. Głupio próbował uspokoić skrzata domowego, ale było to równie nierozsądne, co próba zjedzenia wszystkiego z talerza tylko dlatego, że w Indiach głodują dzieci. Ale skrzatka potrzebowała do szczęścia tak niewiele, że zdecydował się jeszcze na dwa kęsy, po czym się poddał.
— Zjadłem — odezwał się. — Nie, to naprawdę wszystko, co mogę przełknąć.
Skrzatka, talerz i obfita porcja jedzenia z kredensu zniknęły.
Draco już dawno wyszedł, wspominając coś o jakiejś dodatkowej sesji zdjęciowej. I choć była niemal dziesiąta, Harry nadal leniuchował, wahając się między planowym wyjściem a przełożeniem sprawy na inny dzień. Rozmyślał o dzisiejszym porannym prysznicu — zawsze bardzo podniecało go oglądanie całkiem mokrego Draco, patrzenie, jak woda obmywa jego skórę, spływając łagodnie po obojczyku, później płynąc w dół klatki piersiowej i jeszcze niżej, powodując, że włosy blondyna wydawały się ciemniejsze i matowe, niemal jak grafit. Przypomniało mu to o dniu, w którym ganiał Draco na miotle, a później, w akcie przebaczenia obaj skończyli pod prysznicem. Harry nadal uważał, że Draco najpiękniej wygląda, gdy jest mokry.
Gdy tylko pomyślał o tym, jak piękny jest Draco, zaczynał się jąkać w myślach. Nadal nie mógł się do tego przyzwyczaić. Choć Dean i Hermiona wydawali się mieć na ten temat inne zdanie — szydło wyszło z worka kilka tygodni wcześniej, gdy Seamus dokuczał Harry’emu, że ten sypia z olśniewająco wyglądającym modelem.
— On nie jest olśniewający — stwierdziła Hermiona z taką powagą, że Harry musiał spojrzeć na jej minę, by przekonać się, czy żartuje. — W każdym razie nie w ten gwiazdorsko-filmowy sposób. W sposób, który potwierdza dziewięćdziesiąt dziewięć osób z setki, gdy setna jest ślepa. Jak powiedzmy… O, Jude Law jest olśniewający.
— Masz na myśli sposób, w jaki olśniewająca jest Keira Knightley? — spytał Seamus. — Ale i tak nie wyrzuciłabyś go z łóżka, prawda?
— Kogo? Draco? — roześmiała się. — Właściwe to wyrzuciłabym. Głównie z powodu tego, że troje to już tłum. — Po chwili spojrzała chytrze na Deana i dodała: — Choć dla Jude’a Law mogłabym zrobić wyjątek.
— Cóż, przypuszczam, że nasze zdanie nie ma znaczenia — odezwał się Harry. — W studio JayKay tak uważają i tak powinno być.
Hermiona się zadumała.
— Nie sądzę, by uważali go za olśniewającego. Raczej za efektownego, rzucającego się w oczy. I na pewno niezwykłego. Jest wystarczająco szczupły i wysoki, żeby dobrze leżały na nim ciuchy. Dean, pomóż mi. Co sprawiło, że wykorzystałeś go jako modela?
— Draco to kameleon. Ma milion różnych spojrzeń. Może być niewinny lub doświadczony. Łagodny lub poirytowany. Męski i kobiecy w tym samym czasie. Jak mi idzie?
— Usiłujecie mi powiedzieć, że mój chłopak to wielki, brzydki dupek — odezwał się do nich Harry. — Ale
ja nadal nie wyrzuciłbym go z łóżka.
— Nie brzydki, Harry. Nigdy tego nie powiedziałam. On jest po prostu…
— …bladą, kanciastą fretką.
—
Seamus!Olśniewający czy nie, Harry z pewnością uważał go za kuszącego. Musiał popracować nad tym, by częściej budzić się razem z nim. Przełknął resztkę swojej herbaty i odstawił filiżankę na talerzyk.
Prawdopodobnie nadszedł czas, by odwiedzić własne mieszkanie i sprawdzić, czy wszystko jest tam w porządku. Usiłował przypomnieć sobie, kiedy był tam po raz ostatni. Nie, żeby czuł taką potrzebę — prawie wszystko, co posiadał, przez ostatnich kilka miesięcy przeniósł do mieszkania Draco. Tak naprawdę przebywał we własnym domu jedynie wtedy, gdy się pokłócili. Jak na przykład dwa tygodnie temu: spędził tam niemal trzy dni, zanim obaj ochłonęli i się dogadali.
Chociaż technicznie Draco nigdy oficjalnie nie spytał, czy Harry z nim zamieszka. To się po prostu stało.
W skrzynce na listy nie piętrzyły się szczególnie wielkie stosy mugolskiej poczty, więc przed wyrzuceniem wszystkiego na śmietnik Harry przejrzał ją, jeszcze zanim dotarł po schodach do własnego mieszkania. Jego salon był nietknięty, a warstwa nagromadzonego kurzu nawet jego popychała do działania. Otworzył drzwi lodówki, wyciągnął mleko i wylał je do zlewu, pozwalając, by spływająca woda usunęła nieprzyjemny zapach. Gdy dotarł do sypialni, poczuł się zakłopotany widokiem nadal rozgrzebanego łóżka, będącego potwierdzeniem, że tamtego popołudnia on i Draco doszli do porozumienia. Pospiesznie wyciągnął różdżkę i mruknął zaklęcie czyszczące, po czym wygładził pościel. Chyba wkrótce trzeba będzie oddać ją do prawdziwego prania.
Wiedział, że w ten sposób odsuwał od siebie inną sprawę, którą powinien załatwić. Choć po cichu był z siebie dumny, że opóźnił tę wyprawę zaledwie o trzy tygodnie, zamiast uciec dokądkolwiek zaraz po tym, jak przeczytał zeznania Snape’a dotyczące działalności Draco.
Hermiona zawsze była lepsza od niego w tym całym „najpierw myśl, później działaj”, a teraz, cóż, Harry myślał o tej sprawie przez bardzo długi czas. Jak dla niego.
Przy kolejnym czytaniu starał się podejść do słów Snape’a obiektywnie, tak jakby badał nowoodkryty język, ale jedyną rzeczą, o której mógł myśleć przez pierwszy tydzień, była zagadka,
kto mu to przysłał. Z jakimkolwiek zboczeńcem miał do czynienia, patrząc na śpiącego Draco nie był w stanie myśleć o tym, że ten ktoś lata temu również obserwował go we śnie. Po tygodniu wcale nie był bliższy dowiedzenia się, kto dostarczył mu raport, ale dopiero wtedy zaczęły go dręczyć dużo mniej komfortowe pytania. Były niczym krople zapowiadające deszcz: najpierw pojawiło się jedno, później drugie, aż nagle zalały go jak niemile widziana ulewa. Czy Snape był świadomy tego, co Draco miał robić? A Dumbledore? Czy tej nocy, gdy Harry spotkał Draco przygotowującego się do opuszczenia Hogwartu, Ślizgon już wiedział, co mu rozkażą, czy dowiedział się dopiero później? Kto podjął decyzję o tym, co dla Zakonu może robić siedemnastolatek?
Chcąc nie chcąc, pytania posypały się, a z każdym następnym trudniej było mu się uporać.
Czy Draco przypomina sobie to wszystko, gdy Harry go dotyka? Czy to jeden z powodów, przez które tak często się kłócą?
Harry uznał, że doprowadzanie się do szaleństwa do niczego nie prowadzi. Musiał poszukać bardziej konkretnych informacji, więc był tutaj, planując powrót do zachodniego Londynu, w nadziei na znalezienie odpowiedzi.
Tego ranka, nim zdążył powiedzieć „do zobaczenia”, Draco zaskoczył go, posyłając mu spojrzenie tak intensywne, że niemal przekonało Harry’ego, że to właśnie on wysłał mu zeznanie Snape’a i spodziewał się, że Gryfon się domyśli. Czy oczekiwał, że Harry o tym wspomni? Czyżby czekał na to od trzech tygodni?
Harry chciałby móc pozbyć się wrażenia, że zupełnie sobie z tym nie radzi. Ale w głębi duszy wcale nie był pewien, co ma robić i jak działać.
Szybko nadeszła pora lunchu, a on nie zjadł od rana nic bardziej pożywnego niż kilka kęsów jajka i tosta. Więc to nie tak, że unikał wyznaczonego celu — naprawdę powinien coś zjeść i wiedział, gdzie może to zrobić. Tania chińszczyzna. Aportował się z mieszkania, świadomy, że kiedyś często odbywał takie wycieczki.
Ta część miasta zupełnie się nie zmieniła. Ulice nadal były zaśmiecone, a wystawy wciąż zasłaniały upaprane okiennice. Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie jest poniedziałek, bo dni przeciekały mu przez palce, a w ten dzień tygodnia knajpa była nieczynna. Jeden rzut oka na świecący neon, odważnie głoszący „P SIUREK”, upewnił go, że to inny dzień.
Odkąd zaczął tu bywać, pan Li, nękany kłopotami właściciel „Ptasiurka”
3, toczył z miejscowymi chuliganami nieustającą bitwę. Zwyczajem stał się tu pewien rytuał: nazwa baru była zbyt kuszącym celem, prowadzącym bezpośrednio do nocnych wizyt, podczas których używano czarnej farby w sprayu, żeby zamalować w nazwie „t” i „a”. I tak w każde poniedziałkowe popołudnie pan Li wyjmował swoją rozklekotaną drabinkę i powoli wyciągał ją na zewnątrz, po czym wspinał się aż do momentu, gdy obie jego stopy znajdowały się na stopniu z ostrzeżeniem:
nie stawać na, lub powyżej tego stopnia, z determinacją marszczył brwi i ścierał farbę drucianą szczotką. Każdego wtorkowego ranka farba pojawiała się z powrotem. Żadna ze skarg, złożonych przez poszkodowanego u lokalnych władz, nie pomogła w schwytaniu sprawców. Harry kiedyś popełnił błąd i zasugerował, że pan Li powinien zmienić nazwę na mniej zachęcającą, coś jak na przykład „Ptaszynka”. Właściciel rzucił mu tak przerażone spojrzenie, jakby Harry zasugerował, by posiekał i podał swoją szacowną rodzicielkę jako danie dnia.
— To
Ptasiurek. Nie
Ptaszynka.
Harry regularnie odwiedzał Ptasiurka podczas ostatnich miesięcy wojny, które spędził właśnie w zachodnim Londynie. Bar był tym rodzajem lokalu, w którym Dursleyowie za nic nie daliby się złapać, co z kolei dla Harry’ego stanowiło wystarczającą rekomendację. I choć jedzenie było przeciętne, było go dużo. Od czasów wojny jednak tu nie był.
Pan Li grzecznie skinął głową, co jak na niego stanowiło dość żywiołowe powitanie. Harry, w ramach uprzejmości, nie przyglądał się jego rękom, na których, jak co wtorek, widniały ślady czarnej farby.
Gryfon nalał do maleńkiej filiżanki jaśminowej herbaty i upił łyk. Była tak samo kiepska, jak pamiętał.
Rozmyślał o tym, co mógłby dziś odkryć. Niezmiennie odmawiał załatwienia sprawy przez ministerstwo, ale wciąż miał kontakty w AZL. Nie wiedział, gdzie doprowadzą go poszukiwania, ale wiedział gdzie zacząć.
Zrobił wyłom w wielkiej kupce letniego, smażonego ryżu i zjadł kilka kęsów, ale rozgrzebany ryżowy stos wydawał mu się teraz jeszcze większy. Po dziesiątej filiżance herbaty stwierdził, że naprawdę nienawidzi tego obrzydlistwa. Zapach zbytnio kojarzył mu się z ogrodem przy Privet Drive 4. Duszący i zbyt słodki.
Narzucił na ramiona płaszcz i wyszedł, spacerkiem pokonując trzy przecznice dzielące go od celu. Jakaś niezdarna ciężarówka, brzmiąca, jakby nie była strojona od czasów rządów Thatcher, z piskiem opon zatrzymała się blisko krawężnika i wpadła w dziurę pełną wody. Harry uskoczył zbyt późno i brudna ciecz zalała mu spodnie. Spiorunował wzrokiem kierowcę, który nawet nie zarejestrował jego spojrzenia, wciągnął więc głęboko powietrze, uspokoił się i w bocznej uliczce przez zaciśnięte zęby wymamrotał zaklęcie czyszczące.
Bramę do kwatery głównej AZL stanowiła nijaka witryna sklepowa. Tablica nad wejściem głosiła:
Lubimova — import i eksport — Londyn, Moskwa, Buenos Aires, Tokio, Nowy Jork. Lokalizacja była kompromisem między wymaganą tajnością a bezpieczeństwem, który stał się koniecznością, gdy kilka kobiet, a także kilku mężczyzn, poskarżyło się, że byli napastowani w pobliżu ich ostatniej siedziby.
Odręcznie pisana kartka przy dzwonku informowała gości, że należy dzwonić i czekać. Mugole prawdopodobnie oczekiwaliby wiecznie, ponieważ tutejsze zabezpieczenia były naprawdę złożone i skomplikowane. Aportacja do wnętrza budynku była możliwa jedynie w obrębie jednego pokoju przesłuchań i to tylko w towarzystwie starszego aurora AZL. Harry wcale nie był pewny, czy nadal posiada jakiekolwiek uprawnienia, ale po wystukaniu na brzęczyku swojego unikatowego kodu dostępu — zabawne, że po tym wszystkim wciąż go pamiętał — drzwi otworzyły się, wpuszczając go do środka. Rozejrzał się wokół i nie bardzo wiedząc dlaczego, poczuł się niekomfortowo poddenerwowany.
— No, patrzcie, kogo przywlokły tu kuguchary. Harry Potter.
Nic się nie zmieniło. Te same niedopasowane meble przystrajały hol wejściowy, rozświetlony światłem z niewidocznego źródła, a recepcjonistka, Marilyn, przywitała go tym samym, szerokim uśmiechem.
— Witaj, Marilyn.
— Mój Boże. Nie byłeś tu od…
— Tak. Miło cię widzieć. Słuchaj, skoczę na chwilkę do toalety. — Ta cholerna jaśminowa herbata. Przynajmniej na wejście do toalety nie potrzebował specjalnego pozwolenia, bo jej drzwi znajdowały się tak blisko biurka Marilyn, że aż tutaj słyszał jej narzekania. Gdy Harry bywał tu regularnie, wnętrze wypełniał przytłaczający zapach środka dezynfekcyjnego i właściwie nic się nie zmieniło. Jego nos został zaatakowany przez ten sam sztuczny, intensywny cytrynowy zapach. Ta woń, bardziej niż cokolwiek innego, przypomniała mu o spędzonych tutaj miesiącach. Nagle uświadomił sobie, że odpychał od siebie niechciane wspomnienia.
Przyjście tu było błędem.
A może jednak nie było. Wszystkie jego rozterki, dotyczące sposobu zareagowania na historię Draco zniknęły, gdy Harry miał przejść przez drzwi prowadzące do jego własnej przeszłości. Dlaczego miał taką obsesję na punkcie szkieletów w szafie Draco, podczas gdy jego własna nadal pozostawała szczelnie zamknięta? W obliczu swojej historii, Harry nie miał prawa kwestionować czegokolwiek, co zrobił Draco.
W tej właśnie chwili jego wątpliwości zniknęły. Stało się oczywiste, że musi o wszystkim powiedzieć Draco, choć nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta pewność. Musiał wyznać, że przeczytał utajnione zeznanie Snape’a, że targają nim wątpliwości dotyczące jego własnych wojennych doświadczeń. Im szybciej, tym lepiej. Dobrze, że umówili się na drinka. Wszystko się ułoży. W końcu.
Pełen zdecydowania wrócił do Marilyn.
— Słuchaj, zmieniłem zdanie. Jednak nie potrzebuję z nikim rozmawiać — stwierdził. — Miłego popołudnia.
Będąc z powrotem na ulicy, zaczął fałszywie pogwizdywać pod nosem, ruszając do ulubionego miejsca aportacji. Dziwna rzecz. Mimo że nie minął nawet biurka recepcjonistki, udało mu się w AZL odnaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Tyle tylko, że nie oczekiwał odnalezienia ich w toalecie.
*
Spójrz na nas, kochanie, czuwamy całą noc, rozdzierając naszą miłość na strzępy,
Czyż nie jesteśmy tymi samymi dwiema osobami, które rok błądziły po omacku?(„I Can’t Tell You Why", The Eagles)
4Draco spędził pełne pięć minut, kucając przed wytwornym i kosztownym sedesem Redmunda, zwracając swój starannie przygotowany lunch. Kolejne dziesięć poświęcił na opanowanie drżenia i energiczne pozbycie się paskudnego posmaku z ust. W tym samym czasie spóźniał się na lunch z Harrym, ale ostatnią rzeczą, której chciał, był cywilizowany koktajl z Gryfonem, podczas którego dowie się, że ma spadać.
Jednak im szybciej będzie miał to za sobą, tym szybciej będzie mógł zatracić się w zapomnieniu na dnie butelki. Przez kolejne dni, jeśli taki będzie jego wybór.
Harry czekał na niego przed drzwiami kancelarii, pocierając o siebie dłonie. Nigdy zimą nie przejmował się noszeniem rękawiczek. Nieufnie spoglądał na drugą stronę ulicy, gdzie mieściły się biura
Proroka Codziennego, jakby w każdej chwili spodziewał się, że z drzwi wyskoczy zastęp brutalnych, uzbrojonych w pióra reporterów i zacznie go zaczepiać niegrzecznymi pytaniami.
— Harry — zawołał Draco. Jego powitanie zostało niemal zagłuszone przez absurdalny dźwięk kół, toczących się po kostce brukowej. Młody chłopak miał czelność przemycić na Pokątną mugolską deskorolkę i właśnie odkrywał, że antyczny bruk czarodziejskiej alei jest nieco bardziej wyboisty, niż ulice współczesnego Londynu. Głowy, w geście jawnej dezaprobaty, obracały się za nim, jakby chłopak szarpał je za umocowany do nich sznurek.
— Cześć, Draco — powiedział Harry i chwycił go w ramiona, przyciągając do niezdarnego uścisku. Sekundę później Draco wił się pod jego entuzjastycznym pocałunkiem, nim udało mu się wcisnąć między nich dłoń i odepchnąć Harry’ego.
Niepokój na twarzy Harry’ego początkowo wywołał w nim poczucie winy, a później Draco przypomniał sobie, co Gryfon planował.
— Chcesz znaleźć się na pierwszych stronach gazet? — mruknął. Nie, żeby miał coś do publicznego okazywania uczuć, ale to było coś, co jedynie innym mogło ujść na sucho. Nie im.
— Nie — odpowiedział Harry, a w jego głosie pobrzmiewał ból. — Cieszę się, że cię widzę. To nic złego.
— Nie ma potrzeby ogłaszania tego wszystkim na Pokątnej. Chyba, że to część programu Harry’ego Pottera, mającego na celu publiczne odkupienie win niesławnego Draco Malfoya.
Harry potrzebował sekundy, by zarejestrować tę uwagę, w czasie której Draco obserwował, jak jego mina zmienia się z pogodnej na poirytowaną. Cóż, dobrze. To wyrównuje szanse.
— Jezu, Draco, jesteś podminowany. Co się tam, do cholery, stało? Spotkanie nie poszło zbyt dobrze?
— Można tak powiedzieć.
— Przykro mi, że masz kiepski dzień.
Chryste, Draco nie mógł znieść, kiedy Harry czuł się zobowiązany przepraszać za każdą kłodę, którą świat rzucał mu pod nogi, jakby to było jego osobiste niepowodzenie.
Przepraszam, że nie zawsze mogę uczynić twój świat pogodnym i słonecznym. Mea, kurwa, culpa.— Nie, ja po prostu mam kiepskie życie.
Harry zmrużył oczy i Draco niemal słyszał, jak odlicza do dziesięciu.
— Może powinniśmy zrezygnować z naszego wyjścia? Może drink u ciebie?
— Dobrze.
Żaden z nich nie odezwał się, kiedy przenieśli się za pomocą proszku Fiuu do mieszkania Draco. W milczeniu stanęli przed kominkiem w jednym z mniejszych pokoi, którego Draco rzadko używał. W zasadzie celowo go wybrał – nie chciał, by złe wspomnienia kojarzyły mu się z którymś z ulubionych pomieszczeń. Nad kominkiem wisiała „Katedra w Salisbury” pędzla Johna Constable’a
5, której autentyczność Malfoyowie kwestionowali przez wieki, tylko po to, by nie oddawać płótna do londyńskiego muzeum Wiktorii i Alberta. Draco nigdy nie lubił tego obrazu.
— Chcesz o tym porozmawiać? — Odważył się odezwać Harry.
— A o czym tu mówić? Ministerstwo pokazało swoje chujowe oblicze. Na wypadek, gdyby jeszcze nie dotarło do mnie, że każdy kęs, który wpada mi do ust, pochodzi z ich tolerancyjnych rąk.
— Ale myślałem, że Redmund był…
— Był.
Harry już otwierał usta, by coś dodać, ale Draco go uprzedził:
— I nie mów, że ci przykro.
— Ale mogłem…
— Nie, Harry. Nie mogłeś i nie mógłbyś. Po prostu… Daj spokój. To najmniejsze z moich dzisiejszych zmartwień.
— Dlaczego? O czym ty mówisz?
— Większość ludzi dostrzegła, że dziś jest rocznica śmierci mojego ojca. Nawet Prorok to wyciągnął.
Oszołomiony Harry milczał przez chwilę, a później powiedział:
— Cóż, pamiętałem… Dziś rano wspomniałem jego klątwę.
— O, prawda. Tę część dotyczącą ciebie, teraz sobie przypominam. — Wciąż wpatrywał się w whisky wirującą w jego szklance.
— Nie ma potrzeby być nieprzyjemnym. Myślałem, że więcej dla ciebie znaczy, że zostałem wtedy uderzony naprawdę paskudną klątwą, niż przypominanie o kimś, od kogo chciałeś się definitywnie odciąć.
— Och, zapomniałem. Zawsze chodzi o ciebie, prawda?
— Co? Nie! Myślałem, że będziemy razem świętować. To ty złamałeś klątwę.
— I znów do tego wracamy. Zawsze ty i ta klątwa. Powiedz, Harry, czy to jedyna rzecz, o której myślisz, patrząc na mnie? Jak cholernie jesteś mi wdzięczny?
— Nie! Co cię dziś ugryzło? Wszystko, co powiem, jest złe.
Draco nie mógł uwierzyć, że Harry zamierza zrzucić na niego odpowiedzialność za zbliżające się rozstanie — cholera, właśnie taki miał zamiar, prawda? Jak dla niego, Harry mógłby pocieszać go nad drinkiem w jakimś nowoczesnym, eleganckim barze i wymienialiby się chamskimi historyjkami o ministerialnych psychopatach.
— Proszę, Harry. Zamierzasz tu siedzieć i wmawiać mi, że nie jesteś tutaj, bo jesteś mi coś winny?
— Jestem, ale nie…
— Tak myślałem.
— Jesteś niemożliwy!
— Nie, po prostu jestem szczery. Choć jeden z nas powinien być. — Gniewnie upił whisky i odstawił szklankę z satysfakcjonującym odgłosem uderzenia szkłem o marmur.
Harry w jednej chwili znalazł się w połowie drogi do kominka.
— Nie ma sensu spieranie się z tobą, kiedy nawet nie chcesz mnie wysłuchać. Kiedy już ochłoniesz, wiesz, gdzie mnie znaleźć. — Chwycił proszek Fiuu i zniknął, zanim Draco mógł wymyślić jakąś ripostę.
Jego szklanka z whisky rozbiła się w palenisku kominka w tak satysfakcjonujący sposób, że zaraz za nią poleciała następna — z porzuconym drinkiem Harry’ego.
— Kurwa — powiedział cicho, po czym powtórzył to kilka razy coraz głośniej. Kurwa, nie pozwoli, by Harry rozciągnął ich rozstanie na kolejny dzień. Co oznacza, że musi go dogonić. Co z kolei oznacza kolejną wojnę na wrzaski. Nagle zmartwiło go, że pozbył się swojej whisky.
Dogonił Gryfona w jego maleńkiej kuchni.
— Czemu sądzisz, że możesz sobie, ot tak, wyjść?
— Czemu? — Harry nawet się nie odwrócił. — Bo jestem zmęczony tym, że atakujesz mnie bez powodu.
— Nie udawaj niewinnego, Harry. Nie kupuję tego. Od tygodni byłeś jedną nogą za drzwiami. Jarzmo wdzięczności okazało się dla ciebie zbyt ciężkie, prawda?
To zdanie sprawiło, że Harry spojrzał na Draco.
— Czekaj, co? Myślałem, że mówimy o Lucjuszu. Prawdę mówiąc, nie jestem pewny, o co, do cholery, teraz chodzi. Kto tak naprawdę cię wkurzył? Najpierw było ministerstwo, później twój ojciec. — Na policzki Harry’ego wpełzł rumieniec. — Ale, jak słyszę, przede wszystkim chodzi o mnie.
— Wszystkie powyższe. — Draco ledwie się zawahał.
— Musisz to bardziej sprecyzować.
— Weźmy ciebie i twój mały eksperyment z ocaleniem mnie. Sposób na ukazanie, że jestem lepszy niż w rzeczywistości, to całe paradowanie po Pokątnej, by wszyscy mogli się przekonać, jak poprawny teraz jestem, jak ułożony, jak odkupiłeś moje winy…
Harry wpatrywał się w niego z niesmakiem.
— Kurwa, Draco, chyba nie myślisz…
— Cóż, Harry. Rok to wystarczająco długo. Nie musisz dłużej brać ze mną prysznica z wdzięczności.
— Zwariowałeś.
— Chcesz, żebym kazał wystawić Redmundowi pokwitowanie? Pokwitowanie spłaty całości długu?
— Nie. Przestań zachowywać się jak dupek. Czemu jesteś zawsze tak poirytowany, gdy mamy porozmawiać o tym, co dla mnie zrobiłeś? Nie rozumiem. Zachowujesz się, jakby bycie wdzięcznym było jakąś wadą. Ale…
— Tylko dlatego, że wcześniej czy później, wdzięczność zmienia się w gniew i niechęć. Zaczynasz zdawać sobie z tego sprawę, prawda? Tak myślałem. Widzę to w twoich oczach.
Harry posłał mu gniewne spojrzenie, jakby chciał zadać kłam jego sugestii. Draco znał ten wyraz twarzy sprzed lat i w ogóle nie byłby zaskoczony, jeśli zobaczyłby między nimi trzepoczące skrzydła znicza.
— Spójrz raz jeszcze. Tak wyglądam, gdy jestem wkurzony — odezwał się Harry.
— I ty twierdzisz, że jesteś po prostu wdzięczny.
Słowa wyślizgnęły się Draco z ust, zanim naprawdę zły Harry zdążył go zaatakować.
— Pierdol się, Draco.
— Słuchaj, Potter. Próbowałem cię wybawić z kłopotu, bo najwyraźniej jesteś zbyt wielkim tchórzem, by powiedzieć mi to prosto w twarz. Ale to bez znaczenia.
Przez cały dzień przygotowywał się do tej rozmowy. W jego wyobraźni Harry, wygłaszający swoje obłudne pożegnanie, przepraszał, będąc nieco zdenerwowanym, a Draco był niemal obojętny w swojej akceptacji tego, co nieuniknione. Ale gdy teraz o tym myślał, biorąc pod uwagę ich temperament i historię, wiedział, że powinien być w stanie przewidzieć tę paskudną scenę. Jego własne przejście przez Fiuu było tylko nieco wolniejsze niż to, które pokazał wcześniej Harry.
Właśnie zaczął uspokajać swoją wściekłość, gdy w jego kominku pojawił się Harry, gotowy na trzecią rundę.
— Co to ma znaczyć? — Kiedy Harry był szczególnie zły, jego głos stawał się coraz cichszy, i właśnie teraz Draco ledwo mógł usłyszeć jego pytanie.
— Tutaj twoja praca jest skończona, Harry. Zrehabilitowałeś mnie tak bardzo, jak tylko, jako Wybawca, mogłeś. Będę musiał żyć z tymi skazami, które pozostały.
— O czym ty mówisz? Ja nie… Nie usiłowałem odkupić twoich win!
— Daj spokój, naprawdę to doceniam. Jestem wdzięczny. Czy to jest to, co chciałeś ode mnie usłyszeć? Dziękuję.
— Mógłbyś przestać odgrywać królową dramatu i powiedzieć mi…
— Mamy remis: ja ocaliłem ciebie, ty ocaliłeś mnie. Chwała bohaterowi czarodziejskiego świata — rzucił beztrosko.
— Nie masz prawa tak do mnie mówić! Znasz mnie. Jesteś ostatnią osobą, po której spodziewałbym się powtarzania tego gówna o Chłopcu, Który Przeżył.
— Jeśli coś się ciebie tyczy, zaakceptuj…
— Cholera, Draco. Jeśli nie wiesz, czemu tu teraz jestem… Chcesz, żebym ci to przeliterował? Bo mogę.
Wypowiedź Harry’ego była zaledwie nieco głośniejsza niż szept, a Draco usiłował kontrolować drżenie własnego głosu.
— Nie. Rozumiem. Uwierz mi, rozumiem. Do samego końca będziesz odgrywać szlachetnego Gryfona. Wielka niespodzianka. Ktokolwiek inny mógłby zrobić to godnością, ale, jak przypuszczam, oczekiwałem zbyt wiele. Więc żegnaj, Harry.
Draco usłyszał w myślach grzmot na chwilę przed tym, gdy dławiące uczucie odebrało mu możliwość powiedzenia czegokolwiek więcej. Nagle z głośnym trzaskiem wybuchła karafka z whisky i ostry zapach alkoholu rozszedł się po pomieszczeniu. Harry podskoczył z wrażenia. Nawet sam Draco był zaskoczony — aż do ostatniego momentu nie dostrzegł, jak burzy się w nim magia.
Wpatrywali się w siebie przez długą, bolesną chwilę.
— Więc dobrze.
Dobrze.
Wtedy Draco zamknął oczy, by budząc się w nocy nie widzieć bólu na twarzy odchodzącego Harry’ego. Nie, kiedy każda jego część zdradziecko chciała go zatrzymać.
*
Czym są te wszystkie głosy spoza otwartych drzwi miłości,
każące otrząsnąć się z zadowolenia i błagać o więcej?(„Heart of the Matter", Don Henley)
6— Daniel, moje włosy
nadal są różowe — narzekał Draco z wyćwiczonym rozdrażnieniem.
Specjalny szampon, który — zgodnie z obietnicą fryzjera, złożoną na groby szanownych przodków — miał pomóc, zawiódł.
— Do twarzy ci w różowym. — Daniel wyglądał na zawstydzonego.
Draco skrzywił się.
— Przyznajesz, że nie możesz pozbyć się tego gówna?
Daniel wzruszył ramionami, po czym dostrzegł oburzone spojrzenie Draco.
— Mogę. Po prostu będzie to wymagało więcej pracy, niż zakładałem. Chodź tutaj, usiądź i pozwól mi…
Draco byłby szczęśliwy, nie musząc wysłuchiwać szczegółów tego, co planował Daniel. Wystarczało, że musiał to znosić.
Kiedy usiadł na krześle, dostrzegł, że Daniel wpatruje się w niego ze złym uśmiechem.
— Hej, Draco. Mały ptaszek powiedział mi, że jutro stracisz dziewictwo.
— Nie zszokuje mnie już nic, co wyjdzie z twoich ust. Czy twój „mały ptaszek” jakoś się nazywa?
— To Jake Knightley, we własnej osobie. Jest zachwycony, że weźmiesz udział w jego pokazie. Geoffrey nie będzie mógł wystąpić, a ty jesteś na tyle podobnej budowy, że nie trzeba będzie przerabiać ciuchów.
To nie paranoja, że natychmiast podejrzewam, że stoi za tym coś więcej, niż zbieg okoliczności, pomyślał Draco.
Nie, kiedy ma się do czynienia z AZL.
— Co z nim?
— Och, rozchorował się. Twierdzi, że to grypa. Znaczy, że przeholował z prochami, albo alkoholem. Albo i z tym, i z tym.
Zatem AZL łagodnie go potraktowało. Draco był wdzięczny, że nie zobliviatowali Geoffreya i nie zostawili go w jakiejś bocznej uliczce Rzymu, Miami, czy Addis Abeby.
Daniel nie wydawał się zaniepokojony.
— Cieszę się — powiedział do Draco. — To doskonała okazja i miejsce, jeśli chcesz zrobić furorę na wybiegu. Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
Groźby Carra przemknęły Draco przez myśli. Teraz, gdy Harry’ego nie było w jego życiu, będzie miał o wiele więcej czasu, niż będzie potrafił wypełnić, a Knightley od tygodni delikatnie naciskał go, by rozważył kwestię kariery w modelingu. Oczywiście, będzie musiał trochę podróżować: Mediolan, Paryż, Nowy Jork. Nigdy nie był w Ameryce — może będzie miał szansę zatrzymania się w apartamencie Malfoyów, zanim przejmie go ministerstwo.
— Myślę, że po prostu przyszedł na to czas.
— Cóż, dobra. Ale to oznacza, że będę się z tobą częściej spotykać. Kto przyucza cię do zawodu?
— Alex. — Draco pracował z Alexem już kilka razy i sądził, że chłopak ma więcej cierpliwości, niż większość stałych bywalców JayKay. — Jak tylko skończysz. Znaczy,
jeśli kiedykolwiek skończysz.
— Nie igraj dziś z moim temperamentem, Smoczku, albo ten róż nie będzie najgorszą rzeczą, która spotka twoje włosy. — Daniel przyjaźnie pociągnął Draco za kosmyk, by podkreślić, że jego groźby nie są poważne.
— A tak w ogóle, to czemu, na Boga, ktokolwiek uważa, że różowowłosy facet sprzeda więcej ciuchów?
— Zupełnie tego nie chwytasz, co? Ale z ciebie niewiniątko. — Daniel pochylił się i wyszeptał Draco do ucha: — Androgeniczność.
— Co?
Daniel wyprostował się i pełnym samozadowolenia tonem powtórzył:
— Androgeniczność. To cały ty, przyjacielu.
— Nieprawda — odgryzł się Draco.
—
Au contraire7, Smoczku, tak twierdzę. Ja tak twierdzę, Jake tak twierdzi, wszyscy, którzy tu pracują, tak twierdzą, a nasi klienci wykładają niezłą kasę, by to stwierdzić…
Draco zacisnął usta, usiłując nie wyglądać, jakby się dąsał, a Daniel nucił cicho i radośnie:
Każdy to wie.
— Nawet twój aż-za-bardzo-heteroseksualny gejowski chłopak jest tego świadomy. O wilku mówiąc…
Harry się dziś spóźnia. Czy w środy nie chodzicie zwykle na randkę z cyklu „sushi na lunch”?
Draco poczuł jak ściska mu się żołądek i z trudem zwalczył mdłości. Obiecał sobie, że nie będzie o tym mówić.
— On nie przyjdzie.
— Mam się odważyć spytać: czemu nie?— Daniel spojrzał na niego gwałtownie.
— Nie ma znaczenia, czy masz na to odwagę, czy nie. I tak zapytasz. — Minęła dłuższa chwila, zanim się przyznał: — Wczoraj wieczorem się pokłóciliśmy.
— Kłótnia? Och. — Daniel chwilę nabierał w garść silnie pachnącej pianki, po czym pewnie nałożył ją na włosy Draco. — Daj mi chwilę. Usiłuję ukryć moją
schadenfreunde8. Odkąd my, Brytyjczycy, okazaliśmy się zbyt taktowni na takie słowo, utknąłem z niemieckim określeniem.
Draco nie kłopotał się ukryciem własnej irytacji.
— Cóż, cieszę się, że ktoś znajduje upodobanie w moich problemach — mruknął.
— Jesteś niesprawiedliwy. — Daniel kontynuował masowanie skóry głowy Draco. — Jeśli podejrzewałbym, że to była poważna kłótnia, nie żartowałbym. Ale szybko dojdziecie do porozumienia.
Początkowo Draco nie wiedział, jak zareagować. To nie była wypowiedź, której mógłby spodziewać się po Danielu.
— Nie, to już naprawdę koniec — oznajmił, choć Daniel nie słuchał, więc Draco równie dobrze mógł nic nie mówić.
— Teraz, jeśli byłbym sprytniejszy — Daniel zwrócił się do Draco — kusiłbym cię, byś opowiedział mi o tym przy drinku. Albo przy sześciu. Potem zaproponowałbym ci mój wyjątkowy sposób na pocieszenie.
— Jasne. Co na to twój chłopak?
Daniel, nietypowo, umilkł, a później powiedział:
— Nic. Zerwaliśmy.
— Co? Kiedy? — wyjąkał zaskoczony Draco.
— Jakiś miesiąc temu. Pięć tygodni, trzy dni, jakieś godziny i minuty temu, ale kto by to liczył? — Daniel się nie uśmiechał.
— Przykro mi.
— Tak, mnie też. Ale nie chciałem się zmienić. — Zmusił się, by wypowiedzieć ostatnie słowo, jakby było nieprzyzwoite. — Nie w kogoś takiego, kogo on by chciał.
— Co masz na myśli?
Draco zaskoczyło rozgoryczenie bijące z głosu Daniela.
— Jeremy uważał, że byłoby najlepiej, gdybym z powrotem ukrył swoją orientację. Twierdził, że byliśmy — jakiego słowa użył? — zbyt
oczywiści. „Nie zawsze wszystko musi być cholernym pokazem ruchu gejowskiego, Danielu”. Tak, jakbym to ja miał potrzebę gloryfikowania mojego wewnętrznego heteroseksualisty.
Cóż, to dostatecznie wyjaśniało powód ich rozstania.
— Dupek przywłaszczył sobie nasze pieprzone psy. Nie jest zbyt hetero, jeśli nie ma nic przeciwko ich zatrzymaniu. Po prostu robi mi na złość. Znaczy, kogo on chce oszukać, chodząc po Holland Park
9 z trzema naprawdę pedziowatymi psami? Założę się, że używa ich do podrywania seksualnie uniwersalnych chłopców, którzy w weekendy uprawiają seks z dziwnymi ludźmi. Naprawdę powinieneś zobaczyć te psiska, Smoku. Cóż, teraz już za późno. Ale to są Bichons Frises, wiesz? „Hau, hau, spójrz na mnie, taki ze mnie gejowski psiak.”
Draco nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy sobie to wyobraził.
— Jak długo byliście razem?
— Nieco ponad trzy lata. Byliśmy… Cóż, byliśmy, ale teraz nie jesteśmy.
— Przykro mi — powtórzył Draco.
— Przykro ci, ale nie jesteś zaskoczony? Często to słyszę. Przypuszczam, że jesteś zwolniony z konieczności powiedzenia tego, bo nigdy nie spotkałeś Jeremy’ego. To zabawne, ale kiedy byliśmy parą, nikt nie miał o nim nic złego do powiedzenia. Teraz nagle wszyscy spieszą, by wyznać, że tak naprawdę uważali, że do siebie nie pasujemy.
Draco nie oczekiwał, że ktokolwiek inny w tak rzeczowy sposób wyrazi jego własne obawy. Przyzwyczaił się myśleć, że on i Harry jako para, byli unikatowi we wzbudzaniu powszechnej dezaprobaty.
— Czy to ważne, co sądzą twoi przyjaciele? — spytał. Wydawało mu się, że to jedyna słuszna rzecz, którą można było powiedzieć. W końcu on sam powtarzał to sobie ciągle.
— Draco, żaden człowiek nie jest samotną wyspą. — Daniel spojrzał na niego znacząco. — Oczywiście, że to ważne. Głównie z tego powodu, że zaczynam myśleć, że mają rację. Więc wybrałem z tego kilka stosownych banałów — pozwolisz, że ci je przytoczę?
To wszystko wyjdzie ci na dobre. Taki ładny banał bez najmniejszego nawet przesłania. A co powiesz na odrobinę filozofii fatalistycznej?
Widocznie tak miało być? A dla sentymentalnych zawsze zostaje:
Jeśli kogoś kochasz, pozwól mu odejść.
— Pewnego dnia spojrzysz wstecz i będziesz za to wdzięczny — powiedział Draco z figlarnym półuśmiechem.
— Dobre! Tak! Zazwyczaj następujące po:
Gdzieś tam jest ktoś szczególny, kto jest przeznaczony właśnie tobie. — Daniel podniósł kolejną dużą butelkę i energicznie nią potrząsnął. Gwałtownie otworzył korek, wycisnął sporą ilość kosmetyku na dłoń i zaczął wmasowywać go we włosy Draco.
Draco próbował nie drgnąć w odpowiedzi na kontakt z zimnym płynem, choć silne palce pocierające skórę jego głowy szybko ją rozgrzewały.
— Wierzysz w to, Danielu? Że gdzieś tam, dla każdego z nas, istnieje doskonały partner?
— Prawdziwy romantyczny ideał? Nie, nie bardzo. Tak serio, co jeśli twoja bratnia dusza żyje gdzieś w Botswanie? Jak się spotkacie? No, chyba że twój idealny partner jest tuż pod nosem. Wtedy, jak sądzę, to zadziała — mówiąc, Daniel spowolnił masaż. — A ty wierzysz?
— E… nie.
— Cóż, jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę. W szkole, przez lata, miałeś Harry’ego tuż pod nosem, prawda?
— No więc… Nie byliśmy przyjaciółmi, jeśli o to ci chodzi. — Nagle ponownie wkroczyli na niepewny grunt. Spojrzał w górę i zobaczył w lustrze, że Daniel szczerzy się do niego.
— Założę się, że mieliście romantyczne pierwsze spotkanie.
— Co?
— Romantyczne pierwsze spotkanie — powtórzył Daniel. — Wiesz, jak w każdym filmie z Meg Ryan.
— Nie — stwierdził stanowczo Draco, ponownie zakłopotany, ale zdeterminowany, by zejść z tematu Harry’ego. — Dlaczego? Czy pierwsze spotkanie twoje i Jeremy’ego było romantyczne?
— Raczej pijackie — parsknął rozbawiony Daniel. — Po ósmym drinku okazało się, że Jeremy nie jest tak heteroseksualny, jak myślał, gdy rozpoczynał imprezę. Choć następnego ranka mnie zaskoczył. Spodziewałem się odzywki „byłem pijany i nic nie pamiętam”, ale on został. Przez pierwszy rok naprawdę dobrze się bawiliśmy. I wtedy dopadła nas rzeczywistość. W końcu dotarło do niego, że posiadanie wyzwolonego gejowskiego chłopaka prawdopodobnie nie pomoże mu w zrobieniu kariery. Jeremy jest przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej, co oznacza, że musi udzielać się towarzysko wśród tłumu konserwatystów. I to tego rodzaju, który uważa, że ostatnim przyzwoitym władcą była cholerna królowa Wiktoria. Można powiedzieć, że stałem się oczywistym obciążeniem.
— Może to po prostu miało się nie udać — zakomunikował Draco, przeciągając samogłoski, a Daniel o pacnął go po przyjacielsku.
— Dupek. — Fotel Draco został przechylony do tyłu. — Płukanie.
Draco zamknął oczy i przygotował się na szok termiczny wywołany zimna wodą, którą Daniel mógłby go potraktować po tej szyderczej uwadze, ale tamten poczekał, aż woda była idealnie ciepła, nim zaczął spłukiwać pachnący balsam.
— No i? Działa? — mruknął Draco, gdy palce Daniela sunęły przez jego włosy. Uwielbiał być tak rozpieszczany, ale nie mógł przestać się martwić; nie ośmieliłby się pokazać Severusowi z różowymi włosami, bo mistrz eliksirów nigdy nie pozwoliłby mu o tym zapomnieć.
— Cierpliwości, kochanie. Dowiemy się, gdy wysuszymy ci włosy.
— A nie możesz…
— Ciii, skarbie. Właśnie dlatego to ja jestem ekspertem, a ty tylko ładną buźką. — Daniel roześmiał się beztrosko z własnego żartu. — Robimy, co możemy, by utrwalić gejowski stereotyp.
— Mów za siebie.
— Och, mówię. Stanowczo i wyraźnie. Tylko po to, by ich zdenerwować. — Daniel owinął cudnie podgrzany ręcznik wokół głowy Draco.
— Jesteś zdrowo stuknięty. A do tego niezły z ciebie kutas — rzucił Draco z pojednawczym uśmiechem.
— Hej, gdybym był kutasem choć w jednej dziesiątej tego, co twierdzi Jeremy, to powiedziałbym ci, że najwyraźniej tobie i Harry’emu nie było pisane albo usiłowałbym wepchnąć między was swojego fiuta. Ale moja szlachetna natura nie pozwala mi zmienić się w chamskiego oportunistę, więc niech moje usta zostaną zamknięte na wieki.
— Jasne.
— I znów wróciliśmy do Harry’ego, a ja jestem bezmyślnym dupkiem. Po prostu się zamknę, dobra?
— A to w ogóle możliwe?
— Nie. Chyba nie. — Daniel uśmiechnął się przepraszająco. — Ale skoro już o tym mowa… Słuchaj, Draco, jesteś pewny, że dobrze go zrozumiałeś? Bo muszę ci powiedzieć, że wasze rozstanie było ostatnią rzeczą, o której mógłbym pomyśleć, widząc was razem. To nie przypadek „przykro mi, ale nie jestem zaskoczony”.
Jestem zaskoczony. I to bardzo.
Najpierw Draco ogarnęły wątpliwości, ale zaraz potem przypomniał sobie wszystkie chwile z ostatnich tygodni, kiedy Harry, przekonany, że Draco nic nie zauważy, dał się przyłapać — był jakiś nieobecny, wyglądał, jakby czuł się niekomfortowo. Potajemnie Draco miał nadzieję, że Daniel będzie w stanie mu powiedzieć, jak długo będzie się czuł, jakby ktoś kopnął go w brzuch za każdym razem kiedy usłyszy nazwisko Potter.
— Nie. Jestem pewny. I zapewniam cię, że istnieje wielu przyjaciół Harry’ego, którzy powiedzą „przykro nam, ale nie jesteśmy zaskoczeni”. Tyle, że zamiast
przykro nam, powiedzą
wreszcie.
— Na pewno przesadzasz. Co mówią twoi przyjaciele?
Milczą jak grób, pomyślał Draco, zaskoczony tym, jak gorzko zabrzmiało to w jego własnej głowie.
— Cóż, powiedz mi po prostu, co myślisz.
— Powiem. Czuję potrzebę sypnięcia kolejnym frazesem, albo nawet dwunastoma, ale takimi szczególnie dobrymi, co robi wyjątkowo ironiczne wrażenie. Pomyślmy, Rogers i Hammerstein
10 powiedzieliby, że to wymaga piosenki…
Ku zdumieniu Draco, Daniel zaczął z zapałem śpiewać, wykazując nawet pewien talent.
— …
Wymyję tego gościa z mojej głowy…
Daniel podkreślał głośniejsze wejścia chóru, wymachując grzebieniem, jednocześnie podnosząc głos ponad szum suszarki. W końcu zarówno piosenka, jak i suszenie, dotarły do finału i Daniel odwrócił fotel w stronę lustra.
Draco delikatnie odchrząknął.
— Daniel. Słuchaj. Eee… dziękuję… — Miał nadzieję, że Daniel wyczyta z tego więcej, niż mógł głośno powiedzieć — …ale one nadal są różowe.
Koniec rozdziału drugiego
1 „Did they get you to trade your heroes for ghosts? Hot ashes for trees? Hot air for a cool breeze? Cold comfort for change? Did you exchange a walk-on part in the war for a lead role in a cage?” Wish You Were Here — Pink Floyd, tłumaczenie własne;
2 „I can’t explain, you would not understand, this is not how I am.” Pink Floyd — Comfortably Numb, tłumaczenie własne;
3 w oryginale mamy
Peacock i
Peahen — jak ktoś ma lepszy pomysł, prosimy o PW;
4 „Look at us, baby, up all night, tearing our love apart, Aren’t we the same two people who lived through years in the dark? ” I Can’t Tell You Why — The Eagles, tłumaczenie własne;
5 dla zainteresowanych: o twórczości Johna Constable’a
-
http://historia.sztuki.eu/obrazy-johna- ... a/168.html i obraz:
http://cache2.allpostersimages.com/p/LR ... isbury.jpg6 „What are all these voices outside love’s open door, Make us throw off our contentment and beg for something more? ” Heart of the Matter — Don Henley, tłumaczenie własne;
7 fr. „Au contraire” — wprost przeciwnie;
8 niem. „schadenfreunde” — to określenie oznaczające podnoszenie się na duchu na podstawie nieszczęścia kogoś innego, czerpanie radości z cudzego nieszczęścia;
9 http://en.wikipedia.org/wiki/Holland_Park10 Richard Rodgers i Oskar Hammerstein – amerykańscy twórcy musicali. Uważani za najistotniejszy, najbardziej kreatywny i twórczy tandem w tej dziedzinie sztuki. Każdy zna któryś z ich utworów, nawet jeśli nie jest tego świadomy

Cytat:
I’m gonna wash that man right outta my hair, którego używa Daniel, to fragment piosenki pochodzącej z musicalu o tytule „South Pacific”.